Rainie rozpoczela przygotowania zaraz po rozmowie z Quincym. Najpierw skosila trawnik. Potem wyrownala jego brzegi. W wysokiej trawie slady bylyby zbyt latwe do wytropienia.
Zalozyla maske. Chwycila lopate. Zignorowala dzwoniacy telefon i zabrala sie do roboty, starajac sie nie myslec o tym, co ja czeka. Potem zgrabila trawe, zeby przykryc slady. Wziela dlugi, goracy prysznic i splukala wilgotna ziemie z rak.
Kolejna godzine meczyla sie ze strzelba. Na wszelki wypadek.
Tuz po drugiej, gdy wracala z wozu, niosac berette i zapasowa dwudziestke dwojke, telefon znowu zaczal dzwonic. Nie chciala odbierac, ale uslyszala glos Luke’a na sekretarce.
Podniosla sluchawke.
– Jestem.
– Jezu, Rainie. Gdzie ty sie do cholery, podziewasz? Sanders dostaje swira, probujac cie namierzyc.
– Strzyglam trawnik. Jak tam w Portland?
– Nieciekawie. – Luke wydawal sie zdezorientowany. Slyszala odglosy ruchu ulicznego, wiec pewnie dzwonil z komorki. – Akurat dzis rano zabralas sie za porzadki?
– Trawa jakos nie rozumie, ze morderstwo jest wystarczajacym powodem, zeby przestala rosnac. Dlaczego w Portland jest nieciekawie?
– Zniknal Daniel Avalon. Mielismy sie spotkac w jego biurze dzis rano, ale sekretarka wciskala mi jedna kiepska wymowke za druga. W koncu skontaktowalem sie z pania Avalon. Zdaje sie, ze jej malzonek nie wrocil wczoraj na noc. I jeszcze jedno, po drodze do Portland mijalem mysliwska chate. Z pewnoscia niedawno ktos z niej korzystal.
– Myslisz, ze to on jest Duncanem?
– Coz, przy odpowiedniej charakteryzacji… Do diabla, wszystko jest mozliwe. – Luke westchnal. – Puscilem komunikat z jego „normalnym” rysopisem, opisem jego samochodu i chaty. To wszystko, co moge na razie zrobic.
– Jestem pewna, ze wkrotce sie zjawi – powiedziala obojetnie Rainie. Jej wzrok powedrowal w strone werandy.
– Rainie… Kazalem Angelinie pokazac mi gablote z bronia. Jednej sztuki brakuje. Nie podoba mi sie to.
– Klin klinem – wymamrotala Rainie.
– Wracam do Bakersville, dobra? Nie ma tu dla mnie nic wiecej do roboty, a poza tym czulbym sie lepiej z powrotem w miescie.
– Rob jak uwazasz, Luke.
– Dobra. – Zawahal sie. Slyszala w jego glosie niewypowiedziane pytanie. Znali sie od dawna. Luke przyjechalby, gdyby go poprosila. Oddalby za nia zycie, gdyby zaszla potrzeba; byl tego typu czlowiekiem.
Ale ona nie mogla oczekiwac od nikogo, zeby placil za jej grzechy.
– Rainie… – zaczal.
– Jestem duza dziewczynka, Luke – powiedziala. – Dam sobie rade.
Odlozyla sluchawke. Robilo sie pozno, nie miala czasu. Wyszla w bawelnianej bluzce pod cienka kurtka, idealnie maskujaca bron. Do tego zalozyla dzinsy „dzwony”. Doskonale do ukrycia zapasowej dwudziestki dwojki.
Zabrala dokumenty. Potrzebowala ich, zeby dostac sie do zakladu poprawczego w Cabot. Potem jednak byla zdana juz tylko na siebie. Nie jechala tam jako policjantka Lorraine Conner, ale po prostu Rainie. I powinna byla to zrobic kilka dni temu.
W salonie przygotowala jeszcze jedna niespodzianke, na wszelki wypadek. Potem zerknela na zegarek. Danny mial zostac przewieziony o piatej. W ostatniej chwili Shep zalatwil, zeby chlopca zbadano w pobliskim szpitalu psychiatrycznym. Nie miala zbyt duzo czasu.
Rainie wyjechala swoim starym nissanem. Godzine pozniej siedziala naprzeciw Danny’ego O’Grady, ktorego chuda, mizerna twarz byla niemal wiernym odbiciem jej wlasnej.
– Danny – powiedziala cicho. – Juz pora, zebysmy pogadali. Nie wyszla, dopoki nie powiedzial jej wszystkiego.
Ciezkim krokiem Quincy szedl szpitalnymi korytarzami w strone sali, ktorej chcialby juz nigdy nie ogladac. Po drodze do Dulles mial przesiadke w Chicago, a cholerny samolot z Portland spoznil sie o czterdziesci piec minut, wiec musial niemal biec do odprawy. Bal sie, ze nie zdazy na drugi samolot. Bal sie, ze utknie na dobre na lotnisku O’Hare. Bal sie, ze bedzie musial zadzwonic do Bethie i powiedziec, ze nie zdazy na to doniosle wydarzenie, w zyciu ich corki juz ostatnie. Cha, cha, cha!
Glowe mial nabita myslami. Czul sie wykonczony i jednoczesnie podniecony, jakby jechal na miejsce zbrodni, i to jeszcze bardziej wyprowadzalo go z rownowagi.
Kilka pielegniarek powitalo go skinieciem glowy. Rozpoznawal ich twarze, ale nie pamietal imion.
Wreszcie dotarl do drzwi. Znowu ten cholerny zapach. I ta wszechobecna biel. A jego wychowano w przeswiadczeniu, ze smierc kojarzy sie z czernia.
Przybral swoja zawodowa maske. Tylko w ten sposob potrafil zmusic sie, zeby wejsc do tej sali. Energicznie otworzyl drzwi.
Beth, zwinieta w klebek, spala w fotelu obok lozka. Jej ciemne wlosy w ciagu ostatnich kilku lat miejscami pobielaly, ale nadal miekkimi falami splywaly na ramiona. W bezowych spodniach i cienkiej jedwabnej bluzce wygladala zbyt ladnie, zeby spedzac cale dnie w szpitalnej sali. Quincy natychmiast poczul wyrzuty sumienia, jak zwykle, kiedy chodzilo o jego byla zone.
Odchrzaknal. Budzila sie powoli, mrugajac niebieskimi oczami. Spojrzala na niego ze zdziwieniem.
– Pierce? Przestales zbawiac swiat? Myslalam, ze zajmie ci to co najmniej jeszcze tydzien.
Quincy zignorowal jej sarkazm. Przeniosl wzrok na corke. Twarz Amandy wciaz spowijala biala gaza. Jej cialo najezone bylo rurkami i iglami, ktore niemal przyslanialy sylwetke bedaca jeszcze niedawno uosobieniem gracji. Teraz obraz gwaltu, zwiazanego z podtrzymywaniem zycia, wstrzasnal nim raz jeszcze. Quincy poruszyl sie z trudem.
– Przyjechalem jak najszybciej – powiedzial, ujmujac reke Mandy. Uscisnal ja delikatnie. Zadnej reakcji. Przygladal sie drobnym, bladym palcom spoczywajacym bezwladnie w jego dloni. Dziwne, ze rozowe paznokcie rosna dalej, chociaz reszta ciala obumiera. Przypomnial sobie jej dzieciece paluszki sciskajace go za kciuk. Zupelnie jakby to bylo wczoraj.
– Nie rozumiem – odezwala sie Bethie za jego plecami. – Myslalam, ze masz dosc.
– Jak moglem nie przyjechac, Bethie? Zawsze chcialem byc przy tym, kiedy sie zdecydujesz.
– Kiedy sie zdecyduje na co?
Quincy odwrocil sie. Wciaz trzymal dlon Mandy, ale patrzyl na byla zone. Na jej twarzy malowalo sie autentyczne zdziwienie. Poczul skurcz w zoladku. Gdzies w srodku zalewala go fala zimna.
– Dzwonil ktos ze szpitala. Postanowilas odlaczyc aparature podtrzymujaca…
– Alez skad!
– Bethie…
– Czy to jakas nowa sztuczka, Pierce? Myslisz, ze maly melodramat skloni mnie do zmiany zdania? Nic z tego. Nie zabije wlasnej corki dla twojej wygody.
– Bethie… – Zamilkl. Jego zona najwyrazniej nie miala pojecia, o czym mowil. Nabrano go, a on dal sie zlapac w pulapke jak mysz.
O Boze, Rainie.
Quincy ostroznie polozyl dlon Mandy na koldrze. Pocalowal corke w skron. Zaczely mu drzec rece.
– Zadnych zmian?
– Zadnych – odparla sztywno Bethie.
– A Kimberly?
– Pewnie juz sie zadomowila w college’u. Nawet nie pomysli o tym, zeby zadzwonic.
Quincy kiwnal glowa i ruszyl do drzwi. Nie chcial, zeby zauwazyla, jak bardzo mu sie spieszy.
– Dzieki za wizyte – zawolala za nim Bethie. – Wpadnij jeszcze kiedys.
Zatrzymal sie na chwile w progu.
– To nie twoja wina – powiedzial szczerze. – To, co sie stalo z Mandy, to nie twoja wina.
– Nie obwiniam siebie – przerwala mu matowym glosem – tylko ciebie.