pana. — Wypil reszte wina i wyszlismy z gospody.
Na ulicy ogarnal mnie istny poploch, chcialam jak najszybciej znalezc sie w domu. Wiedzialam, ze wrocil do mnie bardzo niechetnie; wiedzialam, ze przeklina owo uczucie, ktore kazalo mu wrocic. Ale pokladalam wielka nadzieje w mojej urodzie i w mojej milosci dla niego i nie moglam doczekac sie chwili, zeby zwyciezyc go ta bronia. Poczulam znowu przyplyw radosci i nieugietej woli i myslalam, ze milosc moja bedzie silniejsza od jego niecheci, ze w koncu jej zar stopi ten wrogi pancerz i on pokocha mnie takze.
Idac z nim calkiem pusta o tej wczesnopopoludniowej godzinie aleja, powiedzialam:
— Ale musisz mi przyrzec, ze kiedy bedziemy juz w domu, nie bedziesz probowal uciekac.
— Przyrzekam ci.
— Jeszcze cos musisz mi przyrzec.
— Co takiego?
Odpowiedzialam po chwili wahania:
— Zeszlym razem wszystko poszloby jak najlepiej, gdybys nie byl spojrzal na mnie tak, ze nagle ogarnal mnie wstyd… Musisz mi obiecac, ze nie bedziesz na mnie patrzal takim wzrokiem.
— Jakim?
— Nie wiem, jak to okreslic… zlym.
— Nad spojrzeniem sie nie panuje — odrzekl po chwili — ale jesli chcesz, w ogole nie bede na ciebie patrzal, zamkne oczy, tak bedzie najlepiej.
— Nie — odpowiedzialam z uporem.
— A jak mam na ciebie patrzec?
— Tak jak ja na ciebie. — I nie zatrzymujac sie ujelam jego twarz w dlonie, pokazujac mu, jak ma patrzec: — O tak, z czuloscia.
— Ach! Z czuloscia!
Kiedy znalezlismy sie juz na schodach, brudnych i obdrapanych, mimo woli przyszedl mi na mysl bialy, czysty i lsniacy dom, w ktorym mieszkala Gizela. I powiedzialam jakby do siebie samej:
— Gdybym nie mieszkala w tej ruderze i nie byla takim nedznym stworzeniem, na pewno o wiele bardziej bym ci sie podobala.
On zatrzymal sie, zupelnie niespodziewanie, objal mnie i powiedzial szczerze:
— Jesli tak myslisz, to gleboko sie mylisz. — Wydalo mi sie, ze w oczach jego mignelo cos na ksztalt uczucia.
Nachylil sie nade mna i szukal ustami moich ust. Bil od niego silny zapach wina. Nigdy nie moglam zniesc zapachu wina, ale teraz, na jego ustach, wydal mi sie przyjemny, niewinny, prawie wzruszajacy, tak jak bylby wzruszajacy na ustach mlodziutkiego, niedoswiadczonego chlopca. A przy tym zdalam sobie sprawe, ze tymi slowami trafilam bezwiednie na jego czuly punkt. Wtedy wydawalo mi sie, jak juz wspomnialam, ze obudzilam w nim iskre uczucia. Pozniej zrozumialam, ze byl to raczej odruch milosci wlasnej; objal mnie nie pod wplywem milosnego uniesienia, ale jak gdyby pod dzialaniem moralnego szantazu. Szantazowalam go potem w ten sposob wiele razy, robiac mu wymowki, ze mna pogardza, bo jestem biedna uliczna dziewczyna. I zawsze odnosilam ten tak pozadany dla mnie skutek, ale z biegiem czasu, kiedy poznawalam go coraz lepiej, stawalo sie to dla mnie dziwnie ponizajace i przykre.
Ale tego dnia nie znalam go jeszcze tak dobrze i ten pocalunek napelnil mnie taka radoscia, jakbym odniosla ostateczne zwyciestwo. Musnelam lekko jego wargi, chwytajac go za reke i mowiac: — Chodz, biegnijmy na gore! — Wbieglam wesolo na ostatnie polpietro, a on bez slowa pozwolil sie prowadzic.
Wpadlam do mieszkania, ciagnac go przez przedpokoj jak marionetke, gwaltownie otworzylam drzwi od mego pokoju i pchnelam go na lozko. I dopiero wtedy zauwazylam, ze jest on nie tylko nietrzezwy, czego zreszta mozna sie bylo spodziewac, ale pijany do tego stopnia, ze zaraz sie rozchoruje. Byl bardzo blady, przesuwal dlonia po czole, twarz jego miala oglupialy wyraz, oczy byly metne, rozbiegane. Szybko to sobie uswiadomilam i natychmiast uczulam paniczny lek, ze on naprawde sie rozchoruje i ze po raz drugi nasze spotkanie skonczy sie kleska. Przez moment, kiedy rozbierajac sie chodzilam po pokoju, ogarnela mnie rozpacz i robilam sobie gorzkie wyrzuty, ze nie zabronilam mu pic. Ale musze podkreslic, ze w ogole nie przyszlo mi do glowy, abym mogla zrezygnowac z jego od tak dawna upragnionej milosci. Myslalam tylko o tym, aby jego zle samopoczucie nie przeszkodzilo nam i zeby ewentualne skutki naduzycia alkoholu nastapily po, a nie przed zaspokojeniem mojego pozadania. Bylam w nim naprawde zakochana, ale tak sie balam go utracic, ze moja milosc nie byla w stanie przekroczyc granic egoizmu.
Udawalam wiec, ze nie dostrzegam, co sie z nim dzieje, i kiedy skonczylam sie rozbierac, usiadlam obok niego na lozku. Byl jeszcze w plaszczu; zaczelam pomagac mu przy rozbieraniu, rozmawiajac z nim przez caly czas, zeby go zagadac, bo balam sie, ze zechce odejsc lada chwila.
— Nie powiedziales mi jeszcze, ile masz lat? — odezwalam sie sciagajac z niego plaszcz, a on poslusznie podniosl rece, aby mi to ulatwic.
Odpowiedzial po chwili:
— Dziewietnascie.
— Jestes mlodszy ode mnie o dwa lata.
— Ty masz dwadziescia jeden?
— Tak, prawie dwadziescia dwa.
Wsunelam palce w wezel jego krawata, ale on odepchnal mnie jakby z wysilkiem i sam go rozwiazal. Potem opuscil rece; zdjelam mu krawat.
— Ten krawat jest calkiem wyplowialy — powiedzialam — kupie ci inny… Jaki kolor lubisz?
Zaczal sie smiac; lubilam jego smiech, serdeczny i pelen wdzieku.
— Koniecznie chcesz wziac mnie na utrzymanie — rzekl — najpierw zaprosilas mnie na obiad, a teraz chcesz mi podarowac krawat.
— Gluptasku — odrzeklam z czuloscia — a coz to wielkiego? Mnie bedzie przyjemnie ofiarowac ci krawat, a tobie nie zrobi to przykrosci. — Zdjelam juz z niego tymczasem marynarke i kamizelke, siedzial teraz na lozku w koszuli.
— Czy wygladam na dziewietnascie lat? — zapytal. Lubil mowic o sobie, spostrzeglam to bardzo szybko.
— I tak, i nie — odpowiedzialam z wahaniem, ktore, jak wiedzialam, pochlebialo mu — widac to przede wszystkim po twoich wlosach — dodalam glaszczac go po glowie — dorosly mezczyzna nie ma takich delikatnych wlosow, ale po twarzy nie!
— A ile bys mi dala lat?
— Dwadziescia piec.
Zamilkl i zobaczylam, ze przymyka oczy, jak gdyby nagle go zamroczylo. Zleklam sie, ze czuje sie gorzej, i szybko sciagnelam mu koszule, mowiac:
— Opowiedz mi jeszcze cos o sobie. Jestes studentem?
— Tak.
— A co studiujesz?
— Prawo.
— Mieszkasz z rodzina?
— Nie, moja rodzina mieszka na prowincji, w S.
— Mieszkasz w pensjonacie?
— Mam wynajety umeblowany pokoj z calym utrzymaniem — odpowiedzial mechanicznie, z zamknietymi oczyma. — Przy ulicy Cola di Rienzo, numer 20, mieszkania osiem, u pewnej wdowy, Amalii Medolaghi.
Byl teraz nagi do pasa. Nie moglam sie powstrzymac i przesunelam dlon po jego piersiach i szyi, mowiac:
— Dlaczego tak siedzisz bez ruchu? Nie zimno ci?
Podniosl glowe i popatrzal na mnie. Potem rozesmial sie i powiedzial nieco ochryplym glosem:
— Czy ty myslisz, ze ja nie zauwazylem?
— Czego?
— No tego, ze po prostu mnie rozbierasz. Jestem pijany, ale nie az do tego stopnia.
— No to co? — odrzeklam zmieszana. — Jesliby nawet tak bylo, coz w tym zlego? Powinienes byl sam to zrobic, a poniewaz siedzisz jak kolek, pomagam ci.