— Mysle, ze dobrze by bylo, gdyby pani Whitlow zlapala sie nasienia — powiedzial Myslak. — Naprawde uwazam, ze to dobry pomysl. Obawiam sie, ze te fale moga byc… troche duze.
— Opasujace — dodal ponuro pierwszy prymus.
Spojrzal ku plazy, ale nie bylo juz jej przed nimi.
Byla w dole. Lezala u stop zielonego wzgorza. A wzgorze bylo zbudowane z wody. I z jakichs powodow ciagle roslo.
— Chwileczke — powiedzial Rincewind. — Dlaczego nie chcesz mi zdradzic, jak sie nazywa? Zapewne wielu ludzi to wie. Przeciez musieli umiescic jej nazwisko na afiszach i w ogole. To tylko nazwisko. Nie rozumiem, na czym polega problem.
Kucharze popatrzyli po sobie. Wreszcie jeden z nich odchrzaknal.
— Ona… sie nazywa… donna Nellie… i Pupa.
— Ale jak nazwisko?
— Nazwisko to Pupa.
Rincewind bezglosnie poruszyl wargami.
— No tak — mruknal.
Kucharze pokiwali glowami.
— Charley wypil cale piwo? Jak myslicie? — spytal Rincewind, siadajac ciezko przy stole.
— Moze znalezlibysmy pare bananow, Ron — zaproponowal inny kucharz.
Oczy Rincewindowi zaszly mgielka, znow poruszyl ustami.
— Mowiliscie o tym Charleyowi? — zapytal po chwili.
— Tak. Zaraz potem sie zalamal.
Na zewnatrz zabrzmial tupot biegnacych stop. Jeden z kucharzy wyjrzal przez okno.
— To tylko straz. Pewnie scigaja jakiegos biedaka… Rincewind cofnal sie troche, zeby nie byc zbyt wyraznie widoczny zza okna.
Ron przestapil z nogi na noge.
— Kombinuje sobie, ze gdybysmy poszli do Ahmeda Prozniaka i poprosili, zeby otworzyl sklep, moglibysmy dostac troche…
— Truskawek? — dokonczyl Rincewind.
Kucharze zadygotali. Charley chlipnal glosno.
— Cale zycie na to czekal — powiedzial kucharz. — Uwazam, ze to wsciekle niesprawiedliwe. Pamietacie, kiedy ta mala sopranistka odeszla, zeby wyjsc za poganiacza? Caly tydzien chodzil jak struty.
— Tak. Liza Delicja — przypomnial sobie Ron. — Troche niepewna na nizszych tonacjach, ale bardzo obiecujaca.
— Naprawde wiazal z nia duze nadzieje. Mowil, ze do takiego nazwiska nawet rabarbar by pasowal.
Charley zaskomlal.
— Mysle… — zaczal Rincewind, powoli i ostroznie.
— Tak?
— Mysle, ze znalazlem wyjscie.
— Naprawde? — Nawet Charley uniosl glowe.
— Wiecie, jak to jest. Ktos z zewnatrz lepiej widzi cala sytuacje… Wezmiemy brzoskwinie, bita smietane, troche lodow, jesli potraficie je zrobic, moze odrobinke brandy… Pomyslmy…
— Wiorki kokosowe? — Charley wyprostowal sie na krzesle.
— Pewnie, czemu nie.
— Ee… Moze sos pomidorowy?
— Raczej nie.
— Lepiej sie pospiesz, sa juz w polowie ostatniego aktu — ostrzegl Ron.
— Bedzie dobrze — uspokoil go Rincewind. — Jak to szlo… Podzielic brzoskwinie na polowki, ulozyc w salaterce z innymi rzeczami, potem polac brandy i
— To jakis zagraniczny dodatek? — zapytal Charley. — Bo chyba zadnego
— W takim razie dolejcie drugie tyle brandy. I gotowe.
— No tak, ale jak to nazwiesz? — dopytywal sie Ron.
— Wlasnie do tego dochodzimy — odparl Rincewind. — Podaj mi salaterke, Charley. — Podniosl ja do gory. — Panowie… oto przekazuje wam… Brzoskwiniowa Nellie!
Rondel bulgotal na piecu. Poza tym uporczywym, cichym dzwiekiem i stlumionymi glosami operowymi panowala calkowita cisza.
— I co myslicie? — spytal zadowolony Rincewind.
— Brzmi… inaczej — stwierdzil Charley. — To trzeba przyznac.
— Ale nie jest tez latwe do zapamietania, nie? — zauwazyl Ron. — Swiat jest pelen Nellie.
— Ale z drugiej strony czy wolalbys, zeby caly swiat zapamietal alternatywe? Chcialbys, zeby kojarzyli cie z Brzoskwiniowa Pu…
Rozlegl sie skowyt i Charley znowu zalal sie lzami.
— Kiedy tak to ujales, nazwa wcale nie brzmi zle — przyznal Ron. — Brzoskwiniowa Nellie… tak.
— Mozna uzyc bananow — dodal Rincewind.
Ron poruszyl ustami.
— Nie — uznal. — Trzymajmy sie brzoskwin.
Rincewind otrzepal szate.
— Milo, ze moglem pomoc — zapewnil. — Powiedzcie, iloma drogami mozna sie stad wydostac?
— Dzis mamy pracowita noc, bo jest Galah i wszystko — rzekl Ron. — Nie w moim guscie, oczywiscie, ale trzeba przyznac, ze sciaga tu gosci.
— Pewno. I jeszcze ta egzekucja rano — dodal Charley.
— Te akurat planowalem opuscic — oswiadczyl Rincewind. — Gdybyscie mogli tylko…
— Ja na przyklad mam nadzieje, ze uda mu sie uciec — ciagnal Charley.
— Tutaj sie z toba zgadzam.
Ciezkie buty zatupaly za drzwiami i ucichly. Rincewind slyszal przytlumione glosy.
— Mowia, ze walczyl z dwunastoma policjantami — powiedzial Ron.
— Z trzema — sprostowal Rincewind. — Bylo ich trzech. Tak slyszalem. Ktos mi mowil. Nie dwunastu. Trzech.
— Och, musialo ich byc wiecej, o wiele wiecej niz trzech na takiego zuchwalego straznika buszu. Rinso, tak go nazywaja.
— Slyszalem od takiego zioma, co przyjechal z Czyzespiwoszynioskol, ze ten Rinso ostrzygl setke owiec w piec minut.
— Nie wierze — stwierdzil Rincewind.
— I mowia, ze jest magiem, ale to nie moze byc prawda, bo takiego nigdy sie nie przydybie na uczciwej pracy.
— No, szczerze mowiac…
— Niby tak, ale koles, ktory pracuje w wiezieniu, opowiadal, ze ma taka dziwna brazowa maz, ktora daje ogromna sile!
— To byla zwykla zupa na piwie! — zawolal Rincewind. — To znaczy… tak slyszalem.
Ron zerknal na niego z ukosa.
— A ty troche wygladasz na maga.
Ktos zastukal mocno do drzwi.
— Nosisz taka kiecke jak oni — ciagnal Ron, nie odrywajac wzroku od Rincewinda. — Idz i otworz drzwi, Sid.
Rincewind cofnal sie i siegnal za siebie, do blatu zasypanego nozami. Zacisnal palce na rekojesci.
Owszem, nienawidzil broni. Bron zawsze, zawsze podnosila stawke. Ale tez robila wrazenie.
Drzwi sie otworzyly. Kilku ludzi zajrzalo do wnetrza, a jednym z nich byl wiezienny dozorca.
— To on!