— Ale teraz jest martwy. Wszyscy bohaterowie wymarli, oprocz nas. Zreszta co do siebie tez nie jestem pewny.
Cohen podszedl, chlapiac blotem i zlapal Caleba za koszule.
— A co z Hrunem? Nie mogl zginac! Jest dwa razy mlodszy od nas!
— Ostatnio slyszalem, ze znalazl prace. Jest gdzies sierzantem strazy.
— Sierzantem strazy? — nie dowierzal Cohen. — Za pieniadze?
— Tak.
— Ale… niby jak, za pensje?
— Mowil, ze za rok moze dosluzy sie kapitana. Powiedzial, ze ta praca daje emeryture.
Cohen zwolnil chwyt.
— Niewielu juz nas zostalo, Cohen — westchnal Truckle.
Cohen odwrocil sie.
— No dobra! Nigdy nie bylo nas wielu! A ja jeszcze nie umieram! Nie wtedy, kiedy swiat moga przejac tacy dranie jak Hong, ktorzy nie wiedza nawet, co to znaczy wodz. Szumowiny. Tak nazwal swoich zolnierzy. Szumowiny. To jak ta piekielna cywilizowana gra, ktora nam pokazales, Ucz.
— Szachy?
— Wlasnie. Pionki sa tam tylko po to, zeby wyrznela je druga strona! A krol chowa sie za ich plecami!
— Owszem, ale druga strona to ty, Dzyngis!
— Jasne! Jasne… no tak, wszystko sie zgadza, to ja jestem wrogiem. Ale ja nie wypycham innych do przodu, zeby zgineli zamiast mnie. I nigdy nie uzywam ani lukow, ani tych niby-psow. Kiedy kogos zabijam, to z bliska. Sprawa osobista. Armie? Jakas pieprzona taktyka? Jest tylko jeden sposob walki, to znaczy wszyscy szarzuja naraz, wymachuja mieczami i wrzeszcza! A teraz wstawac i biegniemy za nim!
— Mamy za soba ciezki ranek, Dzyngis — poskarzyl sie Maly Willie.
— Nie gadaj glupot!
— Poszedlbym do ubikacji. To przez ten deszcz.
— Najpierw dorwiemy Honga.
— Jak sie schowal w wychodku, to jestem za.
Dotarli do bram miasta. Byly zamkniete. Setki ludzi, zwyklych obywateli i gwardzistow, obserwowaly ich z murow.
Cohen pogrozil im palcem.
— Nie bede powtarzal dwa razy — ostrzegl. — Wchodze, jasne? Mozemy to zalatwic po dobroci albo nie po dobroci.
Beznamietne twarze spogladaly w dol, na wychudlego starca, i wyzej, na rownine, gdzie armie pieciu wodzow walczyly ze soba, a takze — z przerazeniem — przeciw terakotowym wojownikom. I znow w dol. I wyzej. Nizej. Wyzej.
— Dobrze — mruknal Cohen. — Tylko nie mowcie potem, ze was nie ostrzegalem.
Wzniosl miecz i przygotowal sie do ataku.
— Zaczekaj — powstrzymal go Saveloy. — Posluchaj…
Zza muru rozlegly sie krzyki, kilka nerwowych rozkazow, a potem znowu krzyki. I jeszcze wrzaski.
Wrota bramy rozchylily sie, ciagniete przez dziesiatki mieszkancow.
Cohen opuscil miecz.
— Aha — ucieszyl sie. — Nabrali rozumu, co?
Sapiac nieco, ordyncy powlekli sie przez brame. Tlum przygladal sie im w milczeniu. Kilku gwardzistow lezalo martwych na ulicy. Wieksza ich liczba zdjela helmy i postanowila doczekac nowej, swietlanej i cywilnej przyszlosci, gdzie czlowiek mniejsza ma szanse, by zostac pobity na smierc przez gniewny tlum.
Wszystkie oczy wpatrywaly sie w Cohena. Twarze obracaly sie za nim jak kwiaty za sloncem.
On sam nie zwracal uwagi na ludzi.
— Crowdie Potezny? — zwrocil sie do Caleba.
— Nie zyje.
— Niemozliwe. Byl okazem zdrowia, kiedy widzialem sie z nim pare miesiecy temu. Wyruszal z nowa misja i w ogole.
— Nie zyje.
— Co sie stalo?
— Slyszales o Straszliwym Ludozerczym Leniwcu z Ciup?
— Ten, co podobno strzeze wielkiego rubinu szalonego boga wezy?
— Ten sam. No wiec… rzeczywiscie byl.
Tlum rozstapil sie, by przepuscic orde. Jedna czy dwie osoby probowaly klaskac, ale szybko je uciszono. Taka cisze Saveloy slyszal dotad tylko w najbardziej poboznych swiatyniach[24] .
Rozlegaly sie jednak szepty, wznoszace sie wsrod tego czujnego milczenia niczym bable powietrza w garnku wody na ogniu.
Brzmialy tak:
„Czerwona Armia. Czerwona Armia. Czerwona Armia”.
— A jak tam Organdy Mozolny? Wciaz dobrze sie miewa w Howondalandzie, jak slyszalem.
— Nie zyje. Zatrucie metalem.
— Jak?
— Trzy miecze w brzuch.
„Czerwona Armia!”.
— Rebacz Mungo?
— Uznany za zabitego w Skundzie.
— Uznany?
— Wiesz, znalezli tylko jego glowe.
„Czerwona Armia!”.
Orda zblizyla sie do wewnetrznej bramy Zakazanego Miasta. Tlum podazal za nia w bezpiecznej odleglosci.
Ta brama takze byla zamknieta, a przed nia stalo dwoch poteznych gwardzistow. Wyraz twarzy mieli typowy dla ludzi, ktorym kazano pilnowac bramy, wiec zamierzaja pilnowac bramy, chocby nie wiem co. Wojsko opiera sie na takich, ktorzy pilnuja bram, mostow lub przejsc, chocby nie wiem co, i czesto powstaja heroiczne poematy ku ich czci. Zwykle posmiertne.
— Gosbar Przytomny?
— Umarl w lozku, jak slyszalem.
— Nie stary Gosbar!
— Kazdy musi sie czasem przespac.
— I nie tylko to musi — wtracil Maly Willie. — Naprawde potrzebuje do wychodka.
— No, stoisz przeciez przed murem.
— Ale wszyscy patrza. To by… nie bylo cywilizowane.
Cohen podszedl do gwardzistow.
— Dobra, bede sie skracal. Zgoda? Wolicie raczej zginac, niz zdradzic swojego cesarza?
Gwardzisci patrzyli nieruchomo przed siebie.
— Jasne, rozumiem. — Wyjal miecz. Jakas mysl przyszla mu do glowy. — A Nurker? — zapytal. — Wielki Nurker? Twardy jak stare buty, nie ma co.
— Osc — odparl Caleb.
— Nurker? Kiedys zabil szesc trolli tylko…
— Udlawil sie oscia w owsiance. Myslalem, ze wiesz. Przykro mi.
Cohen popatrzyl na niego. Potem na swoj miecz. I na gwardzistow. Przez chwile trwala cisza, zaklocana tylko uderzeniami kropel deszczu.
— Wiecie, chlopcy — powiedzial glosem nagle tak znuzonym, ze Saveloy zobaczyl, jak tutaj, w chwili tryumfu, rozwiera sie nagle otchlan. — Mialem zamiar odrabac wam glowy. Ale… jaki to ma wlasciwie sens? Znaczy, kiedy sie dobrze zastanowic, to po co? Jaka to roznica?