— Czy mozna tu w ogole liczyc na wykonanie jakiegos rozkazu?! — ryknal.
Siegnal po miecz i pogramolil sie w gore. Krzaki rozsunely sie przed nim. Zobaczyl polanke. Zobaczyl pedzacy ksztalt na setkach malych no…
Uslyszal trzask.
Deszcz padal tak gesty, ze krople musialy czekac w kolejce. W niektorych miejscach warstwa czerwonego ilu miala setki stop grubosci. Dawala dwa, czesto trzy plony rocznie. Byla bogata. Byla zyzna. Zmoczona, byla tez wyjatkowo lepka.
Ocaleni zolnierze opuszczali pole bitwy, chlupiac, czerwoni od stop do glow jak wojownicy z terakoty. Nie liczac tych zadeptanych, Czerwona Armia wlasciwie nie zabila wielu ludzi. Groza dokonala dziela. Wiecej zolnierzy zginelo w krotkich starciach miedzy armiami oraz — w zamieszaniu i ucieczce — zostalo zabitych przez wlasnych kolegow[25].
Terakotowa armia miala cale pole tylko dla siebie. Jej zolnierze swietowali zwyciestwo na wiele sposobow. Liczna grupa chodzila w kolko, brnac przez lepkie bloto, jakby to bylo nieczyste powietrze. Inni kopali okop, ktorego sciany splywaly na nich w ulewnym deszczu. Kilku staralo sie wspiac na mur, ktorego nie bylo. Niektorzy, byc moze wskutek wysilku nastepujacego po dlugich wiekach bez serwisu, spontanicznie eksplodowali w fontannach niebieskich iskier. Takie gorace, czerwone szrapnele okazaly sie glownym czynnikiem powodujacym wysokie straty nieprzyjaciela.
Przez caly czas lal deszcz — nieprzerwana sciana wody. Nie wydawal sie naturalny. Wygladal, jakby morze postanowilo odzyskac lad metoda desantu powietrznego.
Rincewind zamknal oczy. Bloto pokrywalo zbroje. Nie widzial juz obrazkow, co przynioslo mu ulge, gdyz byl niemal pewien, ze cos pokrecil. Moglby widziec to, co widzial kazdy pojedynczy zolnierz — to znaczy zapewne by mogl, gdyby wiedzial, do czego sluza te co dziwaczniejsze klawisze i jak je naciskac we wlasciwym porzadku. Nie wiedzial jednak. Zreszta ktokolwiek stworzyl magiczna zbroje, nie przewidzial, ze bedzie uzywana po kolana w blocie i w nurcie pionowej rzeki. Od czasu do czasu cos w niej skwierczalo. Jeden but stawal sie coraz bardziej goracy.
A tak dobrze sie zapowiadalo! Zadzialalo jednak to, co zaczynal juz okreslac czynnikiem Rincewinda. Prawdopodobnie jakis inny mag wyprowadzilby armie, nie zmoklby w ulewie, a teraz paradowalby ulicami Hunghung. Ludzie rzucaliby mu kwiaty i powtarzali: „Tak, to prawdziwy Wielki Mag, nie ma co”.
Jakis inny mag pewnie by nie nacisnal blednego obrazka i nie kazal tym figurom kopac.
Zdal sobie sprawe, ze pograza sie w zalu nad soba. A takze w blocie. Coraz bardziej. Nie warto bylo nawet probowac wyciagac nogi — druga stopa tylko zaglebiala sie i mocniej rozgrzewala.
Blyskawica uderzyla w ziemie gdzies niedaleko. Uslyszal syk, zobaczyl pare, poczul mrowienie i smak plonacej cyny.
Kolejny piorun trafil terakotowego wojownika. Tors eksplodowal, rozrzucajac krople lepkiej, czarnej smoly. Nogi przeszly jeszcze kilka krokow i znieruchomialy.
Woda oblewala Rincewinda, gesta teraz i czerwona, gdyz rzeka Hung wystapila z brzegow. A bloto wsysalo go nadal, niczym dziurawy zab.
Cos przeplynelo obok w metnej wodzie. Wygladalo jak kawalek papieru.
Rincewind zawahal sie, po czym niezgrabnie wyciagnal reke i chwycil to w rekawice.
Jak sie spodziewal, byl to motyl.
— Dziekuje ci bardzo — powiedzial Rincewind z gorycza.
Woda przeciekla mu miedzy palcami.
Na wpol zacisnal dlon, potem westchnal i jak najdelikatniej przesunal motyla na czubek palca. Wilgotne skrzydelka zwisaly bezuzytecznie.
Rincewind oslonil motyla druga dlonia i dmuchnal na niego kilka razy.
— No juz, lec sobie.
Motyl odwrocil sie. Jego fasetowe oczy na moment blysnely zielenia. Na probe machnal skrzydelkami.
Przestal padac deszcz.
Zaczal padac snieg, ale tylko nad miejscem, gdzie stal Rincewind.
— No tak — powiedzial Rincewind. — Rzeczywiscie. Naprawde, bardzo ci dziekuje.
Zycie jest, jak slyszal, niczym ptak wlatujacy z ciemnosci do zatloczonej sali, a potem wylatujacy przez drugie okno w nieskonczona noc. W przypadku Rincewinda ten ptak zdazyl sobie jeszcze ulzyc prosto do jego talerza.
Sniezyca ustala. Chmury z niewiarygodna szybkoscia odplynely z kopuly nieba. Blysnelo slonce i bloto natychmiast zaczelo parowac.
— Tu jestes! Wszedzie cie szukalismy!
Rincewind probowal sie odwrocic, ale w blocie okazalo sie to niemozliwe. Uslyszal plasniecie — to deska wyladowala na mokrej mazi.
— Snieg na glowie? W pelnym sloncu? To on, powiedzialem sobie, bez watpienia.
Stuknela kolejna deska.
Nieduza lawina zsunela sie z helmu i splynela Rincewindowi na kark.
Nastepne plasniecie i deska upadla na bloto obok niego.
— To ja, Dwukwiat. Nic ci sie nie stalo, stary przyjacielu?
— Chyba stopa mi sie zagotowala, ale poza tym jestem radosny jak ptaszek.
— Wiedzialem, ze to ty grasz w te szarady — powiedzial Dwukwiat.
Chwycil Rincewinda pod pachy i szarpnal.
— Odgadliscie sylabe „wind”? Trudno ja bylo zdalnie pokazac.
— Zaden z nas na to nie wpadl. Ale kiedy on zrobil: „oszlag-szlagszlag zaraz tu zgine”, wszyscy trafili to za pierwszym razem. Bardzo pomyslowe. Ehm. Chyba utknales.
— To przez magiczne buty.
— Mozesz jakos je zrzucic? To bloto w sloncu twardnieje jak… no, jak terakota. Ktos moze tu pozniej zajrzec i je wykopac.
Rincewind sprobowal poruszyc stopami. Rozlegl sie cichy subblotny bulgot i nogi wysunely sie ze stlumionym mlasnieciem. Wreszcie, po ciezkim wysilku, Rincewind usiadl na desce.
— Przykro mi z powodu tych wojownikow — powiedzial. — Na poczatku wszystko wydawalo sie calkiem latwe, ale potem pomieszaly mi sie te obrazki i nie umialem ich zmusic, zeby przestali cos robic…
— Przeciez odniosles wspaniale zwyciestwo! — zawolal Dwukwiat.
— Naprawde?
— Pan Cohen zostal mianowany cesarzem!
— Naprawde?
— No, wlasciwie to nie zostal, bo nikt go nie mianowal. Po prostu przyszedl i zasiadl na tronie. Wszyscy teraz mowia, ze jest preinkarnacja pierwszego cesarza, a on sam mowi, ze jesli chcesz zostac Wielkim Magiem, to nie ma nic przeciwko temu.
— Slucham? Chyba zle cos zrozumialem…
— Poprowadziles Czerwona Armie, prawda? Sprawiles, ze powstala w godzinie proby Imperium.
— Wiesz, nie powiedzialbym, ze to dokladnie tak…
— Wiec cesarz chce cie wynagrodzic. Ladnie z jego strony.
— Co to znaczy: nagrodzic? — zapytal podejrzliwie Rincewind.
— Szczerze mowiac, nie jestem pewien. Wlasciwie to powiedzial… — Dwukwiat przymknal oczy, wytezajac pamiec. — Powiedzial: „Idz i poszukaj Rincewinda; powtorz mu, ze moze i jest oferma, ale przynajmniej porzadnym facetem, wiec moze zostac Szefem Magii Imperium, czy jak to tam zechce nazwac, bo nie ufam wam, zagranicznym…” — Dwukwiat wzniosl oczy ku niebu, probujac sobie przypomniec slowa Cohena — „…domowi pomyslnego aspektu… zapachowi drzew sosny… petakom”.
Slowa przesaczyly sie w uszy Rincewinda, wsliznely do mozgu i zaczely tluc o sciany.
— Szefem Magii? — zapytal.
— Tak powiedzial. No… wlasciwie to powiedzial, ze chce, abys zostal bryla wymiocin jaskolki, ale to