Pan Hong obserwowal ordyncow. Widzial, jak wieszaja tarcze na wozku inwalidzkim, tworzac cos w rodzaju prymitywnego ruchomego muru, i ze kola zaczynaja sie krecic.

Uniosl miecz.

— Ognia!

— Stemplujemy jeszcze ladunek, panie!

— Powiedzialem: ognia!

— Trzeba uzbroic Psa, panie!

Bombardierzy zwijali sie goraczkowo, ponaglani nie tyle lekiem przed gniewem pana Honga, ile przed szarzujaca orda.

Wlosy Saveloya powiewaly w pedzie. Gnal przed siebie, wymachiwal mieczem i wrzeszczal.

Jeszcze nigdy w zyciu nie byl taki szczesliwy.

Wiec to jest ta tajemnica ukryta w jadrze wszechrzeczy: spojrzec smierci prosto w twarz i zaatakowac… Wtedy swiat staje sie taki prosty.

Pan Hong zrzucil helm.

— Ognia, nedzni wiesniacy! Szumowiny tej ziemi! Dlaczego musze zadac dwa razy? Dajcie mi te zagiew!

Odepchnal bombardiera, przykucnal obok Psa, pchnal go, kierujac wylot lufy prosto w nadbiegajacego Cohena, uniosl zagiew…

Grunt zafalowal. Pies ryknal i przewrocil sie na bok.

Z ziemi wysunela sie okragla czerwona glowa z lekkim usmiechem na twarzy.

Rozlegly sie krzyki — to zolnierze probowali uciekac po powierzchni, ktora byla niczym ruchome piaski. Znikali, wznoszac chmury pylu.

Ziemia sie zapadla.

A potem sie wybrzuszyla, kiedy przerazeni zolnierze wspinali sie jeden na drugiego, poniewaz z ogolnego chaosu wysuwala sie sama gleba w ludzkich ksztaltach.

Orda wyhamowala z poslizgiem.

— Co to jest? Trolle? — zdziwil sie Cohen.

Widac bylo juz dziesiec figur, pracowicie kopiacych powietrze. Po chwili przestaly. Jedna z nich odwrocila lagodnie usmiechnieta twarz tam i z powrotem.

Sierzant musial krzykami ustawic w szeregu garstke lucznikow, gdyz kilka strzal uderzylo o terakotowa zbroje, calkiem bez skutku.

Inni czerwoni wojownicy wspinali sie w slad za bylymi kopaczami. Zderzali sie z nimi z trzaskiem glinianych donic. Potem jak jeden maz — albo troll, albo demon — dobyli mieczy, odwrocili sie i ruszyli na armie pana Honga.

Kilku zolnierzy probowalo z nimi walczyc, ale jedynie dlatego, ze tlok za plecami byl zbyt gesty, by mogli uciekac. Zgineli.

Czerwoni wojownicy wcale dobrze nie walczyli. Dzialali bardzo mechanicznie: kazdy wykonywal te same pchniecia, parowania i ciecia, niezaleznie od tego, co robil jego przeciwnik. Ale byli zwyczajnie niepowstrzymani. Jesli przeciwnik uniknal ciosow, lecz nie odsunal sie z drogi, zostawal zdeptany — a sadzac po budowie, kazdy terakotowy wojownik byl niezwykle ciezki.

Natomiast fakt, ze figury przez caly czas sie usmiechaly, tylko zwiekszal przerazenie.

— No, to naprawde niezla sztuczka — stwierdzil Cohen, siegajac po kapciuch z tytoniem.

— Jeszcze nie widzialem, zeby trolle tak walczyly — dodal Truckle.

Kolejne szeregi wychodzily z dziury w ziemi i radosnie ciely powietrze.

Pierwszy rzad maszerowal naprzod w obloku pylu. Wielkiej armii trudno jest cokolwiek zrobic szybko. W dodatku dywizje probujace przesunac sie blizej, by sprawdzic, co sie dzieje, wchodzily w droge uciekajacym osobnikom szukajacym jakiejs kryjowki i permanentnego statusu cywila. Walily gongi, a oficerowie usilowali wykrzykiwac rozkazy, ale nikt nie wiedzial, co gongi mialyby oznaczac ani jak nalezy te rozkazy wykonywac. Nie bylo na to czasu.

Cohen skrecil papierosa i zapalil zapalke o wlasny podbrodek.

— Dobrze — rzekl, zwracajac sie do swiata jako takiego. — Poszukajmy tego przekletego Honga.

Chmury na niebie nie wygladaly juz tak zlowieszczo, lecz wciaz bylo ich mnostwo: zielonkawoczarnych i ciezkich od deszczu.

— To zadziwiajace! — zawolal Saveloy.

Kilka kropli uderzylo o ziemie, pozostawiajac w pyle male kratery.

— Jasne, zgadza sie — przyznal Cohen.

— Niespotykany fenomen! Wojownicy wynurzajacy sie z ziemi!

Kratery polaczyly sie ze soba. Wydawalo sie, ze i krople sie lacza. Deszcz lal z nieba strumieniami.

— Nie wiem — powiedzial Cohen, obserwujac uciekajacy obok rozbity pluton. — Nigdy tu nie bylem. Moze to sie zdarza czesto.

— Przeciez to jak w tym micie o czlowieku, ktory zasial smocze zeby i wyrosly straszliwe walczace szkielety.

— W to nie wierze — oswiadczyl Caleb, gdy zolnierze przebiegli za Cohenem.

— Czemu?

— Po mojemu, jak zasiejesz smocze zeby, to powinny wyrosnac smoki. A nie walczace szkielety. Co bylo na paczce?

— Nie wiem! Mit nie wspomina, ze zeby byly w paczkach.

— Powinno tam stac: „Sadzonki smokow”.

— Nie mozna wierzyc mitom — odezwal sie Cohen. — Znam sie na tym. Zaraz… tam jest… — dodal, wskazujac dalekiego jezdzca.

Na calej rowninie zapanowal chaos. Czerwoni wojownicy stanowili zaledwie przyczyne. Sprzymierzenie pieciu wodzow bylo i tak kruche niby szklo, wiec paniczna ucieczka zostala natychmiast zinterpretowana jako zdradziecki atak. Nikt juz nie zwracal uwagi na orde — nie miala przeciez kolorowych proporcow ani gongow. Nie byla tradycyjnym nieprzyjacielem. Poza tym gleba zmienila sie teraz w bloto, bloto lecialo na wszystkie strony i wszyscy od pasa w dol nosili te same barwy. A poziom blota sie podnosil.

— Co robimy, Dzyngis? — zapytal Saveloy.

— Wracamy do palacu.

— Dlaczego?

— Bo tam uciekl Hong.

— Ale tutaj mamy to zdumiewajace…

— Sluchaj no, Ucz. Widzialem juz chodzace drzewa, pajeczych bogow i wielkie zielone stwory z zebami. Nic nikomu nie przyjdzie z gapienia sie i powtarzania „zdumiewajace”. Mam racje, Truckle?

— Jasne. Wiecie, kiedy zalatwilem Piecioglowego Kozla-Wampira ze Skundu, powiedzieli mi, ze nie powinienem, bo to niby zagrozony gatunek. Ja im na to: Jasne, dzieki mnie. To ma byc wdziecznosc?

— No — zgodzil sie Caleb. — Po mojemu powinni ci dziekowac, ze dales im te wszystkie zagrozone gatunki, zeby mieli sie o co martwic. W tyl zwrot i wracaj do domu, zolnierzu!

Grupa zolnierzy, uciekajaca przed czerwonymi wojownikami, zahamowala w blocie, patrzac ze zgroza na orde. I natychmiast wystartowala w innym kierunku.

Truckle przystanal, by nabrac tchu. Deszcz splywal mu po brodzie.

— Nie wytrzymam tego biegania — wyznal. — I jeszcze pchania przez to bloto wozka Hamisha. Zrobmy sobie przerwe.

— Co?

— Przerwe?! — zawolal Cohen. — Na bogow! Nie sadzilem, ze tego doczekam! Bohater, ktory odpoczywa? Czy Voltan Niezniszczalny robil sobie przerwy?

— Teraz ma przerwe, Dzyngis. Jest martwy — oznajmil Caleb.

Cohen zawahal sie.

— Jak to? Stary Voltan?

— Nie wiedziales? I Niesmiertelny Jenkins tez.

— Jenkins zyje. Widzialem go w zeszlym roku.

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату