walczyles?
— Co?
— Pytalem, PO CZYJEJ STRONIE WALCZYLES?
— Bylzem po stronie, ktora placila pieniadze za walke — oswiadczyl Hamish.
— To najlepsza ze stron.
Rincewind lezal na ziemi, zaslaniajac dlonmi uszy.
Glos gromu wypelnial podziemna komore. Niebieskie i fioletowe swiatla jasnialy tak mocno, ze widzial je przez zamkniete powieki.
Wreszcie potworna kakofonia ucichla. Z zewnatrz wciaz slyszal glosy burzy, jednak swiatlo przygaslo do bladoniebieskiego lsnienia, a huk do jednostajnego brzeczenia.
Rincewind zaryzykowal przewrocenie sie na plecy i otwarcie oczu.
Pod stropem zwisaly na pordzewialych lancuchach wielkie szklane kule. Kazda byla rozmiaru czlowieka, a w ich wnetrzu trzaskaly i skwierczaly blyskawice, klujac szklo i szukajac drogi wyjscia.
Kiedys musialo ich tu byc o wiele wiecej. Przez lata dziesiatki kul spadly i lezaly w kawalkach na ziemi. Na gorze pozostaly jednak dziesiatki innych, kolyszacych sie delikatnie na lancuchach, gdy uwiezione wewnatrz blyskawice probowaly wyrwac sie na wolnosc.
Powietrze wydawalo sie oleiste. Iskry sunely po podlodze i strzelaly z kazdej krawedzi.
Rincewind wstal. Broda sterczala mu masa pojedynczych wlosow.
Blyskawicowe kule oswietlaly okragle jeziorko czystej — jesli sadzic po falach — rteci. Posrodku wyrastala niska, pieciokatna wysepka. Nim Rincewind zdazyl sie jej dokladnie przyjrzec, pojawila sie lodka dryfujaca powoli dookola i pluszczaca cicho na rteciowych falach.
Nie byla wieksza od typowej lodzi wioslowej, a na jej malenkim pokladzie lezala postac w zbroi. Albo moze sama zbroja. Jesli rzeczywiscie byla to sama zbroja, lezala z rekami zlozonymi na piersi, w typowej pozie zbroi, ktora odeszla do lepszego swiata.
Rincewind ruszyl wokol jeziorka, az trafil na plyte czegos, co wygladalo calkiem jak zloto. Byla wmurowana w podloge przed posagiem.
Wiedzial, ze na nagrobkach zostawia sie inskrypcje, choc nigdy nie byl pewien, kto wlasciwie ma je czytac. Mozliwe, ze bogowie, choc oni przeciez i tak juz wszystko wiedza. Nie wydawal mu sie rozsadny pomysl, ze gromadza sie przy grobie i wypowiadaja uwagi w stylu: „Niech mnie, on naprawde byl Ukochanym Mezem? Nie wpadlbym na to”.
Na tym nagrobku wyryto w piktogramach tylko trzy slowa: Zwierciadlo Jedynego Slonca.
Nie napisano nic o jego wielkich podbojach. Nie zamieszczono listy wybitnych osiagniec. Nie wspomniano o madrosci, czy roli ojca swego ludu. Nie bylo zadnego wyjasnienia. Ktokolwiek zna to imie, zdawal sie mowic nagrobek, wie juz wszystko. A tworca nie uznal chyba za mozliwe, by ktokolwiek dotarl tak daleko i nie slyszal imienia Zwierciadla Jedynego Slonca.
Posag wygladal na porcelanowy, pomalowany w realistyczne barwy. Zwierciadlo Jedynego Slonca zdawal sie czlowiekiem calkiem zwyczajnym. Trudno byloby wskazac go w tlumie jako material na cesarza. Ale ten czlowiek, w swoim malym kraglym kapeluszu i z mala kragla tarcza, z malymi kraglymi ludzmi na malych kraglych konikach, zlaczyl w jedno wielkie imperium tysiace walczacych frakcji, czesto uzywajac ich krwi jako kleju.
Rincewind przyjrzal sie z bliska. Oczywiscie, to tylko wrazenie, ale w ukladzie ust i oczu dostrzegl wyraz, jaki ostatnio widzial na twarzy Dzyngisa Cohena.
Byl to wyraz twarzy czlowieka, ktory absolutnie i calkowicie sie niczego nie boi.
Lodka plynela teraz na druga strone jeziora.
Jedna z kul zamigotala i sciemniala do czerwieni. Druga zrobila to samo.
Musial sie stad wydostac.
Zauwazyl jednak cos jeszcze. U stop posagu, jakby ktos je tam porzucil, lezal helm, rekawice i para ciezkich butow.
Podniosl helm. Nie wygladal na mocny, za to okazal sie calkiem lekki. Normalnie Rincewind nie dbal o odziez ochronna. Uwazal, ze najlepsza obrona przed kazdym mozliwym zagrozeniem jest znajdowac sie na innym kontynencie. Jednak w tej chwili zbroja wydawala sie z wielu wzgledow atrakcyjna.
Zdjal kapelusz, wlozyl helm, opuscil przylbice i wcisnal kapelusz na czubek.
Cos mrugnelo mu przed oczami i nagle patrzyl na tyl wlasnej glowy. Obraz byl ziarnisty i w odcieniach zieleni zamiast wlasciwych kolorow, ale zdecydowanie ukazywal tyl jego glowy. Opowiadali mu kiedys, jak wyglada.
Uniosl przylbice i zamrugal.
Jeziorko wciaz lezalo przed nim.
Opuscil przylbice.
Znalazl sie o piecdziesiat stop dalej, z helmem na glowie.
Pomachal reka w gore i w dol.
Postac widoczna w przylbicy pomachala reka w gore i w dol.
Odwrocil sie i spojrzal sobie w twarz. Tak, to byl on.
W porzadku, pomyslal. Magiczny helm. Pozwala widziec siebie z daleka. Swietny pomysl. Mozna ogladac, jak sie wpada do roznych dziur, ktorych sie nie zauwazylo, bo sa tuz pod nogami.
Odwrocil sie znowu, uniosl przylbice i zbadal rekawice. Wydawaly sie rownie lekkie jak helm, jednak dosc niezgrabne. Mozna w nich zlapac miecz, ale wlasciwie nic innego.
Przymierzyl jedna. Natychmiast z cichym skwierczeniem rozjasnil sie rzad malych figurek na mankiecie. Przedstawialy zolnierzy: zolnierze kopiacy, zolnierze walczacy, zolnierze wspinajacy sie…
Aha, magiczna zbroja. Calkiem zwyczajna magiczna zbroja. W Ankh-Morpork nigdy nie zyskaly popularnosci. Nic dziwnego, ze jest lekka — mozna je zrobic cienkie jak tkanina, jednak czesto bez ostrzezenia tracily swoja magie. Ostatnie slowa wielu dawnych rycerzy brzmialy: „Nie mozesz mnie zabic, bo mam magiczna aaargh”.
Rincewind podejrzliwie obejrzal buty. Przypomnial sobie, jakie klopoty na Niewidocznym Uniwersytecie sprawil prototyp Butow Siedmiomilowych. Obuwie, ktore stara sie zmusic uzytkownika, by stawial kroki dlugosci siedmiu mil, wywoluje powazne naprezenia pachwinowe. Na szczescie zdazyli je na czas zdjac ze studenta, ale i tak przez kilka miesiecy musial nosic specjalny aparat i jadl na stojaco.
No dobrze, lecz nawet stara zbroja magiczna moze sie teraz przydac. Nie wazy przeciez wiele, a bloto Hunghung nie poprawilo stanu tego, co zostalo z butow Rincewinda. Wsunal stopy w te znalezione.
Ciekawe, co sie teraz stanie, pomyslal.
I wyprostowal sie.
Za nim, z odglosem siedmiu tysiecy zderzajacych sie doniczek, z blyskawicami wciaz strzelajacymi w gorze, stanela na bacznosc Czerwona Armia.
HEX rozrosl sie troche przez noc. Adrian Rzepiszcz, ktory pelnil dyzur, karmil myszy, nakrecal mechanizm zegarowy i usuwal martwe mrowki, przysiegal, ze nie robil nic innego i ze nikt wiecej nie zagladal.
Jednak w miejscu, gdzie lezal duzy i nieporeczny zestaw klockow, by z nich ukladac wyniki obliczen, posrodku sieci wielokrazkow i dzwigni tkwilo teraz gesie pioro.
— Popatrz. — Adrian nerwowo wystukal bardzo prosty problem. — To powstalo po przeliczeniu tych wszystkich zaklec zaraz po kolacji.
Mrowki ruszyly szybciej. Zakrecily sie kola zebate. Sprezyny i dzwignie szarpnely tak gwaltownie, ze Myslak odstapil o krok.
Pioro chwiejnie przesunelo sie nad kalamarz, zanurzylo sie i powrocilo nad papier, ktory Adrian ulozyl pod dzwigniami. Zaczelo pisac.
— Troche plami — wyjasnil bezradnie student. — Co sie tu dzieje?