skierowane. To tutaj moze byc calkiem dobra wrozba dla Honga i jego kumpli.
— No to ja ja zabieram — oswiadczyl Cohen.
— Nie mozesz ukrasc przeslania od bogow! — zaprotestowal Saveloy.
— A co, jest do czegos przybite? Nie? Na pewno nie? I dobrze. Czyli jest moje.
Wzniosl miecz. Ostatnie motyle trzepotaly mu nad glowa.
— Bogowie usmiechaja sie do nas! — krzyknal. — Hahaha!
— Hahaha? — szepnal Saveloy.
— To zeby ich przestraszyc — wyjasnil Cohen.
Zerknal na pozostalych ordyncow. Kazdy z nich lekko skinal glowa.
— No dobra, chlopaki — rzekl spokojnie. — To tyle.
— Eee… co mam zrobic? — spytal Saveloy.
— Pomysl o czyms, co cie porzadnie rozzlosci. Zeby az stara krew zawrzala. Wyobraz sobie, ze wrog jest wszystkim, co nienawidzisz.
— Dyrektorzy — powiedzial Saveloy.
— Dobrze.
— Nauczyciele gimnastyki!
— Aha.
— Chlopcy, ktorzy zuja gume! — wrzasnal Saveloy.
— Patrzcie, dym mu wylatuje z uszu — zauwazyl Cohen. — Pierwszy na tamtym swiecie czeka na reszte. Do ataku!
Zolta chmura zawirowala nad zboczami wzgorza, a potem, niesiona pradem wstepujacym, wzleciala w niebo. Wzleciala ponad burze, pietrzac sie wyzej i wyzej, rozprzestrzeniajac w ksztalt troche podobny do mlota…
Uderzyla.
Piorun trafil zelazna pagode z taka sila, ze eksplodowala w deszczu rozpalonych do bialosci odlamkow.
Atak siedmiu starych ludzi jest dla armii rzecza klopotliwa. Zaden podrecznik taktyki nie radzi, co robic w takiej sytuacji. Pojawia sie tendencja do zdumienia.
Zolnierze rozstapili sie przed szarza, a potem, kierowani pradami wielkiej ludzkiej masy, zwarli szeregi za atakujacymi.
Orde otaczal mur tarcz. Wyginal sie i kolysal pod naporem ludzi, a takze pod wscieklymi uderzeniami miecza Saveloya.
— No chodz, walcz! — krzyczal nauczyciel. — Palicie fajki, tak? Ty! Ten chlopak z tylu! Moze odpowiesz, co? Masz za swoje!
Cohen spojrzal na Caleba, ktory tylko wzruszyl ramionami. Widzial juz ludzi opetanych bitewnym szalem, ale nikogo tak oszalalego jak Saveloy.
Krag rozerwal sie, gdy kilku ludzi probowalo odskoczyc; zderzyli sie z drugim szeregiem i odbili prosto na miecze Srebrnej Ordy. Jedno z kol wozka Hamisha wymierzylo zolnierzowi zjadliwy cios w kolano, a kiedy sie schylal, napotkal jeden z toporow Hamisha sunacy w przeciwnym kierunku.
Nie chodzilo o szybkosc — orda nie mogla poruszac sie zbyt szybko. To byla ekonomika. Saveloy juz wczesniej zwrocil na nia uwage. Barbarzyncy po prostu zawsze znajdowali sie tam, gdzie chcieli sie znalezc, a zatem nigdy w miejscu, gdzie trafial czyjs miecz. Pozwalali innym biegac za siebie. Jakis zolnierz ryzykowal ciecie w strone Truckle’a i nagle widzial Cohena, ktory stal przed nim z usmiechem i wzniesionym mieczem, albo Malego Williego, ktory kiwal mu glowa z uznaniem i klul. Od czasu do czasu ktos z ordyncow poswiecal moment na obrone Saveloya, zbyt podnieconego, by parowac ciosy.
— Cofnijcie sie, durnie!
Za walczacymi pojawil sie pan Hong. Mial odsunieta przylbice, a jego kon stawal deba.
Zolnierze probowali wykonac rozkaz. W koncu napor zelzal nieco, po czym ustal. Orda stala w poszerzajacym sie kregu tarcz. Panowalo cos zblizonego do ciszy, zaklocane tylko niekonczacym sie gromem i trzaskami blyskawic nad wzgorzem.
Wtedy, przeciskajac sie gniewnie miedzy zolnierzami, nadeszli wojownicy calkiem innego typu. Byli wyzsi, ciezej uzbrojeni, mieli wspaniale helmy i wasy, ktore same wygladaly jak wypowiedzenie wojny.
Jeden z nich przyjrzal sie groznie Cohenowi.
—
— Czego? — zdziwil sie Cohen.
— To samuraje. — Saveloy otarl pot z czola. — Kasta wojownikow. Mysle, ze to bylo formalne wyzwanie. Tak. Chcesz, zebym z nim walczyl?
Patrzac wciaz na Cohena, samuraj wyjal spod pancerza i rzucil w powietrze skrawek jedwabiu. Druga reka chwycil rekojesc swego dlugiego, waskiego miecza…
Prawie nie uslyszeli swistu, ale na ziemie splynely powoli trzy paski jedwabiu.
— Cofnij sie, Ucz — powiedzial wolno Cohen. — Ten jest moj. Masz jeszcze chusteczke? Dzieki.
Samuraj spojrzal na miecz Cohena. Byl dlugi, ciezki i mial tyle szczerb, ze mozna by go uzywac jako pily.
— Nigdy ci sie nia uda — stwierdzil. — Takim mieczem? Nigdy.
Cohen halasliwie wydmuchal nos.
— Tak myslisz? To patrz.
Chusteczka poszybowala w gore. Cohen scisnal miecz…
Zanim jeszcze chusteczka zaczela opadac, scial glowy trzem gapiacym sie w gore samurajom. Inni czlonkowie ordy, ktorzy mysleli podobnie jak ich przywodca, zalatwili dodatkowe pol tuzina.
— Caleb podsunal mi ten pomysl — wyznal Cohen. — A moral z tego brzmi: albo walczysz, albo urzadzasz pokazy; twoj wybor.
— Nie masz honoru! — wrzasnal pan Hong. — Jestes zwyklym opryszkiem!
— Jestem barbarzynca — odparl Cohen. — A honor, jaki posiadam, jest tylko moj. Nikomu go nie ukradlem.
— Chcialem was wziac zywcem — oznajmil pan Hong. — Jednakze nie widze juz powodow, by trzymac sie tej polityki.
Dobyl miecza.
— Cofnac sie, nedznicy! — ryknal. — Cofnac sie! Niech wystapia bombardierzy!
Obejrzal sie jeszcze na Cohena. Twarz mu poczerwieniala, okulary przekrzywily sie na nosie.
Stracil panowanie nad soba. I jak to zawsze sie zdarza, gdy peka tama, fala zalewa cale krainy.
Zolnierze odstapili.
Orda raz jeszcze stanela w rozszerzajacym sie kregu.
— Co to jest bombardier? — zapytal Maly Willie.
— Tego… wydaje mi sie, ze chodzi o ludzi, ktorzy wystrzeliwuja jakies pociski — tlumaczyl Saveloy. — Slowo pochodzi od…
— Aha, lucznicy — przerwal mu Maly Willie i splunal.
— Co?
— Powiedzial, ZE WYSLA NA NAS LUCZNIKOW, Hamish.
— Heheheh, zesmy nie pozwolili, zeby lucznicy nas powstrzymali w dolinie Koom! — zarechotal antyczny barbarzynca.
Maly Willie westchnal.
— To byla bitwa miedzy krasnoludami, a trollami. Nie jestes ani jednym, ani drugim. To po czyjej stronie