— XXXX — przeczytal Myslak.

— Napisali tak na mapie, bo nikt nie wie, jak sie naprawde nazywa — dodal Ridcully.

— A my go tam poslalismy? — przestraszyl sie Myslak. — W miejsce, co do ktorego nie mamy nawet pewnosci, czy istnieje?

— Och, teraz juz mamy — uspokoil go Ridcully. — Musi istniec. Nie ma wyjscia. I to pewnie bardzo bogata kraina, skoro szczury wyrastaja do takich rozmiarow.

— Pojde sprawdzic, czy mozna go sprowadzic…

— Alez nie. Nie, uprzejmie dziekuje. Nastepnym razem slon moze nam przeleciec nad glowami, a takie slonie bardzo chlapia. Nie. Dajmy mu chwile odpoczac. A my sprobujemy wymyslic cos innego. — Ridcully zatarl rece. — Mysle, ze pora na obiad.

— Hm… — zastanowil sie pierwszy prymus. — Mysli pan, nadrektorze, ze rozsadnie postapilismy, zapalajac sznurek, kiedy odsylalismy tego psa z powrotem?

— Absolutnie — stwierdzil Ridcully, gdy cala grupa oddalala sie juz do jadalni. — Nikt nam nie zarzuci, ze nie oddalismy go dokladnie w takim stanie, w jakim do nas trafil…

* * *

HEX marzyl delikatnie w swoim pomieszczeniu.

Magowie mieli racje. HEX nie potrafil myslec.

Nie powstaly jeszcze slowa okreslajace to, co potrafil. Nawet HEX nie wiedzial, do czego jest zdolny.

Ale zamierzal to sprawdzic.

Gesie pioro zgrzytalo na swiezym arkuszu papieru, znaczac tor ruchu atramentem. Bez zadnych wlasciwie powodow wyrysowalo kalendarz biezacego roku, a nad nim nieco kanciasty, zlozony z liter obrazek psa stojacego na tylnych lapach.

* * *

Grunt byl czerwony, tak jak w Hunghung. Ale tam byla to odmiana ilu, tak zyzna, ze zostawiajac stolek na trawniku, czlowiek wieczorem mogl liczyc na cztery drzewka. Tutaj lezal piasek, ktory wygladal, jakby nabral czerwonej barwy wskutek przypiekania letnim sloncem, przy czym lato trwalo przez cale milenia.

Z rzadka rosly kepki pozolklej trawy albo grupki niskich szarozielonych drzew. Upalu za to bylo pod dostatkiem.

Szczegolnie wyraznie fakt ten dawal sie zaobserwowac w niewielkiej sadzawce pod eukaliptusami. Parowala.

Z oparow wynurzyla sie jakas postac, odruchowo wybierajac z brody przypalone fragmenty. Byl to Rincewind.

Zaczekal, az jego osobisty swiat przestanie wirowac, i skupil wzrok na obserwujacej go czworce ludzi.

Byli czarni, z twarzami pomalowanymi w linie i zawijasy. Mieli jakies dwie stopy kwadratowe ubrania lacznie.

Istnialy trzy powody, dla ktorych Rincewind nie byl rasista. Trafial w zbyt wiele miejsc zbyt nagle, by wyksztalcic u siebie taka sklonnosc. Poza tym, kiedy sie zastanowil, wiekszosc naprawde strasznych rzeczy, jakie mu sie przydarzyly, byla wynikiem dzialan osobnikow raczej bladych i w obfitej odziezy.

To dwa z trzech powodow.

Trzeci byl taki, ze ludzie ci, podnoszacy sie wlasnie z kucek, trzymali wlocznie wymierzone w Rincewinda. Jest cos w widoku skierowanych we wlasne gardlo czterech wloczni, co wzbudza gleboki szacunek i sprawia, ze slowa „prosze pana” same cisna sie na usta.

Jeden z ludzi wzruszyl ramionami i opuscil wlocznie.

— Czesc, koles — powiedzial.

To oznaczalo tylko trzy wlocznie — znaczna poprawa.

— Ehm… to nie jest Niewidoczny Uniwersytet, prawda, prosze pana?

Trzy pozostale wlocznie przestaly go wskazywac. Ludzie usmiechneli sie. Mieli bardzo biale zeby.

— Klatch? Howondaland? — pytal z nadzieja Rincewind. — Wyglada jak Howondaland.

— Nie znamy tych kolesiow, koles — odparl jeden z ludzi.

Pozostala trojka stanela dookola Rincewinda.

— Jak go nazwiemy?

— To Koles Kangur. Prosta sprawa. W jednej chwili byl kangurem, a w nastepnej kolesiem. Starzy kolesie mowia, ze takie rzeczy zdarzaja sie bez przerwy. We snie.

— Myslalem, ze bedzie lepiej wygladal.

— No.

— Jest tylko jeden sposob, zeby sprawdzic.

Mezczyzna, ktory byl najwyrazniej przywodca calej grupki, podszedl do Rincewinda z usmiechem zarezerwowanym zwykle dla imbecyli i ludzi trzymajacych bron. Wreczyl mu kij.

Kij byl plaski i wygiety posrodku. Ktos poswiecil wiele czasu, zeby kolorowymi plamkami wyrysowac na powierzchni dosc skomplikowane wzory. Nie wiedziec czemu Rincewind wcale sie nie zdziwil, gdy odkryl wsrod nich motyla.

Lowcy przygladali mu sie wyczekujaco.

— No… tak — powiedzial. — Doskonaly. Swietne wykonanie, naprawde. Interesujacy efekt puentylistyczny. Szkoda, ze nie znalezliscie prostego kawalka drewna.

Jeden z ludzi odlozyl wlocznie, przykucnal i podniosl dluga drewniana rure pokryta takimi samymi wzorami. Dmuchnal w nia. Efekt nie byl niemily. Brzmialo to tak, jak brzmialyby pszczoly, gdyby wymyslily pelna aranzacje orkiestrowa.

— Aha — zgodzil sie Rincewind. — Tak.

Najwyrazniej przechodzil jakas probe. Dali mu ten wykrzywiony kij. Mial cos z nim zrobic. Cos w oczywisty sposob waznego. Potem…

O nie. Powie cos albo zrobi, prawda, a oni powiedza: tak, tak, tak, jestes Wielkim Kolesiem, albo cos w tym stylu, pociagna go za soba i to bedzie poczatek kolejnej przygody, czyli okresu grozy i rozmaitych nieprzyjemnosci. Zycie pelne jest takich sztuczek.

Ale tym razem Rincewind nie mial zamiaru wpasc w pulapke.

— Chce wracac do domu — oznajmil. — Chce do biblioteki, gdzie bylo milo i spokojnie. Nie wiem, gdzie jestem. I nie obchodzi mnie, co ze mna zrobicie, jasne? Nie zamierzam przezywac zadnej nowej przygody ani ratowac swiata. Nie oszukacie mnie tym dziwacznym kawalkiem drewna.

Chwycil kij i z calej sily, jaka zdolal zebrac, cisnal go jak najdalej od siebie.

Patrzyli nieruchomo, jak krzyzuje rece na piersi.

— Wycofuje sie z gry — powiedzial. — Tutaj przerywam.

Wciaz patrzyli. Teraz usmiechali sie tez do czegos za jego plecami.

Poczul, ze zaczyna go to irytowac.

— Rozumiecie? Czy wy w ogole sluchacie? — zapytal. — Po raz ostatni wszechswiat probuje nabrac Rincewi…

,

Przypisy

1

Ludzie rzadko kiedy sa w tym konsekwentni, podobnie jak w przypadku cudow. Kiedy dzieki niezwyklemu zbiegowi okolicznosci ktos uniknie pewnej smierci, mowia, ze to prawdziwy cud. Lecz kiedy ktos ginie wskutek

Вы читаете Ciekawe czasy
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×