glosno Moist. — Co to niby oznacza?
— Urzad Pocztowy Byl Kiedys Dumna Instytucja — odparl pan Pompa.
— A to wszystko? — Moist wskazal reka.
Na panelu o wiele nizej, luszczaca sie farba, wypisano mniej heroiczne slowa:
— Mowilem, Ze To Byla Dumna Instytucja — zahuczal golem.
— Kto to jest pani Cake?
— Zaluje, Ale Nie Moge Panu Pomoc, Panie Lipvig.
— Wydaje sie, ze bardzo sie jej bali.
— Mozna Tak Sadzic, Panie Lipvig.
Moist rozejrzal sie po tej ruchliwej okolicy ruchliwego miasta. Ludzie nie zwracali na niego uwagi, choc golem sciagal przelotne spojrzenia, ktore nie wydawaly sie przyjazne.
Wszystko to bylo dziwaczne. Mial — ile? — czternascie lat, kiedy ostatni raz uzyl swojego prawdziwego nazwiska. A niebiosa tylko pamietaja, ile lat minelo, odkad ostami raz wyszedl na ulice bez jakiegos latwo usuwalnego znaku szczegolnego. Czul sie nagi. Nagi i niedostrzegany.
Nie budzac absolutnie niezlego zainteresowania, wspial sie na brudne stopnie i przekrecil klucz w zamku. Ku jego zaskoczeniu klucz obrocil sie latwo, a poplamione farba drzwi otworzyly sie bez zgrzytu.
Za Moistem rozlegl sie rytmiczny, gluchy dzwiek — pan Pompa klaskal w dlonie.
— Bravo, Panie Lipvig. Panski Piervszy Krok V Karierze, Ktora Przyniesie Korzysc Panu I Calemu Miastu!
— Akurat… — mruknal Moist.
Wkroczyl do wielkiego, mrocznego holu, dokad swiatlo wpadalo jedynie przez duza, ale brudna szklana kopule w suficie. W najlepszym razie panowal tu tylko zmierzch, nawet w poludnie. Artysci graffiti pracowali rowniez tutaj.
W polmroku widzial dlugi, przelamany kontuar, a za nim drzwi i rzedy skrytek.
Doslownie skrytek — skrywaly sie w nich golebie. Powietrze wypelnial ostry, slony zapach starego guana. Kiedy pod stopami pana Pompy zadzwieczaly marmurowe plyty podlogi, kilkaset golebi wzlecialo goraczkowo i spiralami wznioslo sie ku wybitej szybie w dachu.
— Gowniana sytuacja — stwierdzil Moist.
— Vulgarny Jezyk Nie Jest Akceptovany, Panie Lipvig — upomnial go z tylu pan Pompa.
— Czemu? Jest przeciez wypisany na scianach! Zreszta to scisly opis, panie Pompa. Guano! Sa go tutaj cale tony! — Moist uslyszal echo wlasnego glosu odbijajacego sie od dalekich murow. — Kiedy poczta byla ostatnio otwarta?
— Dwadziescia lat temu, poczmistrzu.
Moist obejrzal sie nerwowo. Glos zdawal sie dobiegac ze wszystkich stron.
— Kto to powiedzial?
Rozleglo sie szuranie, zastukala laska na marmurze i w szarym, martwym, stechlym powietrzu pojawila sie przygarbiona, wiekowa postac.
— Groat, sir — wyrzezila. — Mlodszy listonosz Groat, sir. Do uslug. Wystarczy jedno slowo, sir, a skocze, rzuce sie do dzialania.
Postac przerwala i zaczela kaszlec, dlugo i glosno, wydajac dzwieki, jakby ktos raz za razem uderzal w mur workiem pelnym kamieni. Moist zauwazyl, ze staruszek ma brode krotka i sterczaca, sugerujaca, ze jej wlasciciela oderwano wlasnie od zjadania jeza.
— Mlodszy listonosz Groat? — powtorzyl.
— Rzeczywiscie, sir. A to z takiego powodu, ze nikt tu nie siedzial dosc dlugo, coby mi dac awans. Powinienem juz byc starszym listonoszem Groatem, sir — dodal znaczaco staruszek i raz jeszcze zakaszlal wulkanicznie.
Raczej bylym listonoszem Groatem, pomyslal Moist.
— Pracujecie tutaj, tak?
— Tak, sir, to wlasnie robimy. Teraz juz tylko ja i chlopak, sir. Pracowity jest. Razem tu sprzatamy, sir. Wszystko zgodnie z regulaminem.
Moist nie mogl oderwac od niego oczu. Pan Groat nosil tupecik. Moze rzeczywiscie istnieje gdzies czlowiek, ktoremu w tupeciku jest do twarzy, ale na pewno nie byl nim pan Groat. Tupecik mial kolor kasztanowy, rozmiar niewlasciwy, ksztalt niewlasciwy, styl niewlasciwy i w ogole byl po prostu niewlasciwy.
— Aha, widze, ze pan podziwia moje wlosy, sir — rzekl dumnie Groat, a tupecik przekrecil sie nieco. — Wszystkie moje wlasne, wie pan, zadne sliwki.
— Sliwki? — zdziwil sie Moist.
— Przepraszam, sir, nie powinienem mowic slangiem. Sliwki jak w „syropie ze sliwki”, sir. Taki slang z Przycmionej[1]. Syrop ze sliwki: peruka. Niewielu ludzi w moim wieku ma jeszcze wszystkie wlosy, tak pan pewnie mysli. To dzieki czystemu zyciu, wewnatrz i na zewnatrz.
Moist sie rozejrzal. Powietrze cuchnelo ponad ciagnacymi sie w dal haldami guana.
— Dobra robota — mruknal. — No wiec, panie Groat, mam tu jakis gabinet? Albo co?
Widoczna ponad splatana broda twarz przypominala przez moment pyszczek krolika uchwyconego w swiatla.
— O tak, sir, w zasadzie — potwierdzil szybko staruszek. — Ale juz tam nie zagladamy, sir, nic z tego, a to ze wzgledu na podloge, sir. Lada moment moze sie zalamac. Uzywamy szatni dla personelu, sir. Jesli pozwoli pan ze mna, sir…
Malo brakowalo, a Moist wybuchnalby smiechem.
— Swietnie — zgodzil sie. Spojrzal na golema. — Ehm… panie Pompa?
— Slucham, Panie Lipvig.
— Czy wolno panu pomagac mi w jakikolwiek sposob, czy ma pan tylko czekac z boku, az przyjdzie pora, zeby walnac mnie w glowe?
— Takie Krzyvdzace Uvagi Sa Calkovicie Zbedne, Drogi Panie. Ovszem, Jestem Upovazniony Do Udzielania Pomocy V Miare Potrzeb.
— Czyli moglby pan sprzatnac to golebie guano i wpuscic tu troche swiatla?
— Oczyviscie, Panie Lipvig.
— Naprawde?
— Golem Nie Obavia Sie Zadnej Pracy, Panie Lipvig. Udam Sie Teraz Na Poszukivanie Lopaty.
Pan Pompa skierowal sie ciezko w strone odleglego kontuaru, a brodaty mlodszy listonosz wpadl w panike.
— Nie! — pisnal za czlapiacym golemem. — Naprawde lepiej nie ruszac tych stosow!
— Czyzby podloga miala sie zawalic, panie Groat? — zapytal Moist uprzejmie.
Groat spojrzal na niego, na golema i znowu na niego. Kilka razy otworzyl i zamknal usta, gdy jego mozg szukal wlasciwych slow. Potem westchnal.
— W takim razie powinniscie zajrzec do szatni, panowie. Prosze tedy.