— No, to jestesmy na miejscu — oznajmil Ritchie wjezdzajac na parking.

— Na miejscu? Gdzie?

— W Swiatyni Astarte.

— Jedz dalej — burknal Carewe. — Nawet kiedy bylem sprawny, nie ciagnelo mnie nigdy do burdeli, a…

— Nie denerwuj sie, Will — przerwal mu Ritchie i wylaczyl silnik turbinowy. — Nikt ci nie kaze wchodzic na gore, a nie masz chyba nic przeciwko temu, zebym troche zarobil?

Carewe znow mial wrazenie, ze nim manipuluja, ze daje sie wodzic za nos, ale wysiadl z samochodu i ruszyl do wejscia Swiatyni. Podeszla do nich smukla dziewczyna odziana w blask rzucany przez niebieskofioletowy swietlny naszyjnik, niosac kasetke na pieniadze. Obrzucila spojrzeniem gladko wygolona szczeke Carewe’a, natychmiast przestala sie nim interesowac i obrocila sie do Ritchiego, ktory wyjal z sakwy stunowodolarowy banknot i wrzucil go do kasetki.

— Astarte zaprasza was do swojego przybytku — szepnela dziewczyna i wprowadzila ich do wielkiego baru, ktory zajmowal caly parter budynku.

— Nie rozumiem — powiedzial Carewe. — Wydawalo mi sie, ze dzialalnosc tych lokali polega na tym, ze to dziewczeta placa wam, a nie odwrotnie.

Ritchie westchnal ciezko.

— Czy wy, ksiegowi, zawsze jestescie tacy niepraktyczni? Oczywiscie, ze dziewczeta nam placa, ale przybytek tez musi miec z tego jakis dochod. Te sto dolcow za wstep zapewnia lokalowi ekskluzywnosc i pokrywa koszty utrzymania, a zreszta tacy jak ja i tak na tym zarabiaja pobierajac danine od dziewczat.

— O! A ile wynosi ta danina?

Ritchie wzruszyl ramionami z rozmyslna niedbaloscia, przeciskajac sie w kierunku baru przez zatloczony wielobarwny polmrok.

— Dwadziescia nowych dolarow za zaspokojenie.

— Teraz rozumiem, dlaczego ten przybytek jest dochodowy — rzekl Carewe z przekasem.

— Co to za aluzje, ty chlodnicze jajo? — zapytal ostro Ritchie. — Myslisz, ze nie odzyskam tej setki? Poczekaj, to zobaczysz, wapniaku. Czego sie napijesz?

— Whisky.

Ritchie dotarl do lustrzanego kontuaru i przytknal do oka autobarmana swoj kredysk.

— Jedna szkocka i jedna zaprawiana — powiedzial do zakratowanego otworu.

Wysunely sie dwie oszronione szklaneczki, brzeg jednej rozsiewal delikatny rozowy blask, wskazujac, ze zawiera ona cos jeszcze oprocz alkoholu. Carewe siegnal po niczym nie wyrozniajaca sie szklaneczke i popijajac usmierzajacy troski trunek rozejrzal sie krytycznie wokol siebie. Wiekszosc otaczajacych go osob stanowili sprawni w roznym wieku. Hostessy, strojne w swietlne naszyjniki, krazyly miedzy stolikami i kabinami niczym kolumny zastyglych plomieni. Na sali znajdowalo sie tez kilku ostudzonych, ubranych, jak spostrzegl z ulga, calkiem zwyczajnie i rozmawiajacych z kompanami z pozoru najnormalniej w swiecie.

— Badz spokojny, Willy — odezwal sie Ritchie, jakby czytal w myslach Carewe’a. — To normalny lokal, nikt cie tu nie bedzie nagabywal.

Watpliwosci, jakie ogarnely Carewe’a na mysl o spedzeniu calego wieczoru w towarzystwie Ritchiego, raptem przybraly na sile.

— Nie jestem szczegolnym zwolennikiem zakazow ze spolecznego punktu widzenia — rzekl obojetnie — ale czy nigdy nie slyszales, ze niesprawni mezczyzni nie znosza, kiedy zalicza sie ich do potencjalnych homoseksualistow?

— Przepraszam, profesorze. A co ja takiego powiedzialem?

— Dlaczego mialby mnie ktos nagabywac?

— Mowilem juz, ze przepraszam. — Ritchie jednym haustem wychylil prawie cala szklaneczke i usmiechnal sie. — Nie goraczkuj sie tak, wapniaku, ja uwazam, ze wszystkie zakazy trzeba lamac. To jedyny inteligentny sposob na zycie.

— Wszystkie zakazy?

— A jak.

— Jestes pewien?

— Jak najbardziej. — Ritchie odstawil szklaneczke. — Napijmy sie jeszcze po jednym — zaproponowal.

— Masz, skosztuj tego, ledwie napoczalem.

To mowiac, Carewe odciagnal w pasie spodnie Ritchiego i wlal mu zawartosc swojej szklaneczki, po czym puscil elastyczny material, ktory z trzaskiem powrocil na miejsce.

— Co u…? — wykrztusil Ritchie, ktoremu slowa uwiezly w gardle. — Co robisz?

— Lamie zakaz dotyczacy wlewania alkoholu komus w spodnie. Ja tez chce inteligentnie zyc.

— Czys ty oszalal? — Ritchie spojrzal na mokra plame wedrujaca w dol po jego szczuplych nogach, a potem z rosnacym gniewem, zaciskajac piesci, podniosl wzrok na Carewe’a. — Za to, cos zrobil, stluke cie na kwasne jablko.

— Tylko sprobuj — odparl Carewe z powaga. — Ale pamietaj, ze wtedy stracisz te sto nowych dolarow, ktore zaplaciles za wstep.

— A wiec chlopcy nie mylili sie co do ciebie.

— Jak to?

— A tak to. Ze jestes tak samo podejrzany jak zegarek za dwa dolary. — Ritchie przysunal raptownie twarz do twarzy Carewe’a. — Wszyscy wiemy, dlaczego Barenboim tak cie winduje w gore. Gdziescie sie obaj podziewali, kiedy wyjechaliscie niby to do Pueblo?

Carewe, ktory w calym swoim doroslym zyciu nigdy jeszcze nikogo nie skrzywdzil, uderzyl Ritchiego piescia w szyje. Wprawdzie zadal ten cios niefachowo, ale wyzszy od niego Ritchie zwalil sie na kolana chrypiac przerazliwie i z trudem chwytajac oddech. Ni stad, ni zowad z wirujacego polmroku wylonila sie grupka krzepkich kobiet w skorzanych helmach na glowach. Chwycily Carewe’a za rece i wyprowadzily go z baru. W hallu przytrzymano go przez chwile nieruchomo przed teledetektorem, zeby komputer zapamietal jego twarz i wciagnal do rejestru niepozadanych gosci, a potem sprowadzono go po schodach na dol i puszczono wolno. Wchodzacy do swiatyni mezczyzni dawali wyraz zartobliwym domyslom, z jakiego to powodu wyrzuca sie z burdelu ostudzonego, ale nie wprawilo go to wcale w zaklopotanie. Od dluzszego czasu wzbierala w nim chec uderzenia kogos i byl wdzieczny Ritchiemu za to, ze dal mu pretekst. W prawej rece jako wspomnienie zadanego ciosu pozostalo mu mrowienie podobne do elektrycznych impulsow i w myslach niemal pogodzil sie z Atena.

Dopiero znacznie pozniej, kiedy przebral miare w piciu whisky, zaczela go gnebic mysl o tym, ze Ritchie — w koncu dosc daleki znajomy — wyrazal sie tak, jakby wiedzial o jego „potajemnych” konszachtach z Barenboimem. A przeciez zarowno Barenboim, jak i Pleeth dolozyli wszelkich staran, zeby nie dopuscic do przecieku informacji wskazujacych na zwiazek Carewe’a z E.80. Czyzby popelniono jakis blad?

Kiedy zapadal w sen, widzial przed soba najezone niebezpieczenstwami stulecia, a potem znow snilo mu sie, ze ma cialo ze szkla.

Rozdzial szosty

Poranne niebo nad lotniskiem, jasne, czyste i bezchmurne, jesli nie liczyc ogromnego slupa mgly otaczajacej tunel wyciszonych startow, razilo oczy. Stosunkowo cieple powietrze tuz nad ziemia przedostawalo sie do niego wskutek niedoskonalosci tworzacego go pola magnetycznego i wznosilo szybko do gory, przeobrazajac tunel w niewidzialny silnik odrzutowy, wyrzucajacy gazy w gorne warstwy atmosfery. Carewe, ktory przybyl na lotnisko wczesnie, obejrzal start kilku samolotow, ktore kolowaly do podstawy slupa z chmur, wznosily sie pionowo i znikaly. Wytezal wzrok, zeby dojrzec, jak wyskakuja u gory i ustawiaja sie na kursie, lecz od patrzenia w jaskrawe niebo rozbolaly go oczy i musial zrezygnowac.

Przekonal sie, ze zrobil zle przyjezdzajac wczesniej na lotnisko. Krotkotrwale dobroczynne skutki wypitego wczoraj alkoholu ustapily, pozostawiajac mu w zamian zle samopoczucie, a w dodatku mial za duzo czasu na rozmyslania o najblizszej przyszlosci. Bylo calkiem mozliwe, ze jeszcze tego popoludnia wezmie udzial w akcji

Вы читаете Milion nowych dni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату