nietypowym dla siebie bezruchu na niewidzialnym wiktorianskim krzesle, bawiac sie zlotym wisiorkiem w ksztalcie cygara. — Proponuje nocleg u mnie, serdecznie zapraszam.

Carewe potrzasnal przeczaco glowa.

— Wolalbym jednak wrocic do siebie — odparl. — Tam najpredzej spodziewalaby sie mnie znalezc Atena.

Wstal i upewniwszy sie, ze Gwynne zna jego domowy numer, wyszedl i wsiadl do bolidu. Kiedy dojechal do domu, nogi uginaly sie pod nim przy kazdym kroku i ledwo sie polozyl, zasnal.

Obudzil sie rano i od razu jego obawy o bezpieczenstwo Ateny, ktore wieczorem tak latwo daly sie rozproszyc argumentami Barenboima, powrocily ze zdwojona sila. Z rozumowania prezesa wynikalo, ze nikt nie ma powodu krzywdzic Ateny, jednakze rozumujac podobnie, nikt rowniez nie mial powodu krzywdzic jego. A przeciez czterokrotnie w ciagu jednej doby otarl sie o smierc. Chociaz nie czul glodu, zrobil sobie lekkie sniadanie, skladajace sie z jajek i soku z owocow cytrusowych, a potem podszedl do wideofonu i polaczyl sie z doktorem Westi. Umowil sie z nim na dziesiata, a wolny czas wykorzystal na depilacje zarostu na twarzy i znalezienie czystego ubrania.

Gabinet doktora Westi miescil sie na osmym pietrze siedziby sztuk medycznych w Three Springs. Carewe zjawil sie tam nieco za wczesnie, ale cybernetyczna sekretarka nie kazala mu czekac i wpuscila go od razu do srodka. Wygladajacy na naukowca Westi, ktory ostudzil sie dopiero po szescdziesiatce, wskazal mu krzeslo.

— Dzien dobry, Will — przywital go serdecznie. — Co to, masz klopoty z przystosowaniem sie?

— Jak to?

— Z twojej kompkarty wynika, ze oboje z Atena zostaliscie niedawno zarejestrowani w ministerstwie zdrowia jako niesmiertelni. Pomyslalem, ze moze…

— Ach tak, juz rozumiem. Nie, to nie hydra pozadania podnosi swoj ohydny leb, ale… czy mozesz mi cos poradzic na podupadle pluco?

Najlepiej jak umial, Carewe opowiedzial, co mu sie przydarzylo, bez wyjasniania, dlaczego nagle i bez uprzedzenia opuscil szpital polowy Wspolnarodow.

— Wlasciwie to powinienem ci podziekowac, Will — powiedzial Westi przygladajac mu sie w zamysleniu. — W ciagu blisko osiemdziesieciu lat praktyki lekarskiej po raz pierwszy stykam sie z przypadkiem rany klutej. Rozbierz sie do pasa, a ja tymczasem sprawdze, co tez oni z toba zrobili.

Wlaczyl stojaca na biurku koncowke komputera i zamowil szczegolowe informacje o leczeniu Carewe’a w szpitalu w Afryce. Po ledwie dostrzegalnej chwili zwloki urzadzenie wyplulo pasek papieru, ktory Westi przestudiowal z zainteresowaniem. Odlozywszy go, zdjal z piersi Carewe’a opatrunek. Kiedy cieplymi, suchymi palcami obmacywal okolice rany, Carewe staral sie nie patrzec w dol.

— Wyglada dobrze — orzekl wreszcie Westi, choc w jego glosie pobrzmiewala watpliwosc. — Jak dawno temu, dokladnie, zrobiles sobie zastrzyk?

Carewe obliczyl w myslach.

— Dziesiec dni temu — powiedzial.

— Aha. A jakiej marki byl pistolet?

— Pracuje dla Farmy — odparl Carewe jak mogl najspokojniej, mimo ze poczul dreszcz niepokoju — wiec naturalnie…

— Czyli ze uzyles Farmy E.12?

— Oczywiscie, a dlaczego pytasz?

— A, to drobiazg. Wydalo mi sie, ze rana goi sie troche wolniej, za wolno jak na niesmiertelnego. Prawdopodobnie cos zaburzylo proces gojenia. Teraz prosze usiasc, a ja obejrze sobie to pluco.

Westi przylozyl do zeber Carewe’a holowziernik, zeby zbadac prawe pluco. Przerazony mysla, ze moglby przypadkiem zobaczyc przelotnie wlasne wnetrznosci, Carewe zamknal oczy i nie otwieral ich az do konca badania.

— Wlasciwie wyglada zupelnie zdrowo, mysle, ze bedzie je mozna znow uruchomic — oznajmil Westi.

— To znaczy co? Napompowac?

— O, nic tak drastycznego — zapewnil go Westi z usmiechem. Wstrzykne ci do klatki piersiowej srodek klejacy i na powrot przyczepie pluco do zeber. Nic nie poczujesz.

Carewe skinal ponuro glowa i wytezajac wyobraznie przywolal w myslach twarz Ateny.

Zsuwajac sie niepostrzezenie w dol po osiagnieciu zenitu slonce zmienialo ksztalt, przekraczajac niewidoczne bariery oddzielajace od siebie poszczegolne strefy sterowania pogoda. Niczym ameba, lub kropla oliwy splywajaca po szkle, jego owal ulegal znieksztalceniu, wydluzal sie, rozbryzgiwal tworzac krwawa rose, ktora nastepnie zlewala sie z powrotem. Slabnace zywioly zimy, pokonane przez okoloziemskie krzywizny, czaily sie od polnocy, ale utrzymywano je w ryzach. Carewe przechadzal sie po ogrodzie, usilujac przystosowac sie do ilowego tempa wydarzen. Od tamtego pamietnego ranka, kiedy Barenboim wezwal go do swojego gabinetu, dni mijaly mu zapalajac sie i gasnac jak blyskawice, nieregularnie i z zawrotna szybkoscia. A tu raptem czas stanal w miejscu, on zas czekajac na wiadomosc od Gwynne’a czul sie jak mucha uwieziona w bursztynie. Przeszedl w te i z powrotem kilka razy caly ogrod, myslac bez zwiazku o tym, ze przydaloby sie doprowadzic do porzadku kepy porostow z Marsa, ktore zaczynaly sie rozrastac samopas, jednakze nie byl w stanie zajac sie powaznie rzecza tak banalna.

— Jak sie masz, Willy — dobiegl go glos z sasiedniego ogrodu. — Nie widzialem cie ostatnio, gdzie sie podziewales?

Carewe obrocil sie i zobaczyl ogorzala twarz Bunny’ego Costelli, ktory przygladal mu sie zza ogrodzenia.

— W Afryce — odparl, zalujac daremnie, ze nie spostrzegl go odpowiednio wczesnie, zeby sie wycofac i uniknac spotkania. Sasiad, najstarszy czlowiek, jakiego znal, starszy nawet od Barenboima, przyszedl na swiat w pierwszej polowie dwudziestego wieku i byl juz jedna noga w grobie, kiedy nastaly biostaty, w sama pore, jak obliczal Carewe, zeby uratowac mu zycie.

— W Afryce? Co ty powiesz — prychnal z niedowierzaniem Costello. — A szanowna malzonka razem z toba?

— Co ty wlasciwie wiesz, Bunny?

— Co ja wiem? O czym?

— O mnie i o Atenie — wyjasnil Carewe, wzdychajac ciezko. — Co o nas slyszales?

— Nic a nic. Zreszta nie mam zwyczaju powtarzac plotek, calym sercem jestem za staroswieckim malzenstwem, drogi chlopcze.

A wiec wiedza, pomyslal Carewe.

— To czemu sam nie sprobujesz? — spytal.

— To straszne, Willy. Okropne. Wiesz, ja juz bylem kiedys zonaty.

— Naprawde? — rzekl Carewe i zaczal sie wycofywac.

-  Tak… ale nie moge sobie przypomniec rysow jej twarzy. Ani nawet imienia.

Czolo Carewe’a, owiane popoludniowym wietrzykiem, zrobilo sie nagle chlodne.

— Alez ty masz pamiec, Bunny — powiedzial.

— Nie gorsza od innych, siegam pamiecia okolo stu lat wstecz.

— Znam takich, ktorzy siegaja dwa razy glebiej.

I jaki to ma sens, zastanawial sie. Po co ci, czlowieku, milion nowych dni, jezeli nie mozesz zachowac ich w pamieci?

— Grunt to zachowac ciaglosc — mowil Costello, oslaniajac oczy przed sloncem. — Zeby zachowac wspomnienia, trzeba je, rozumiesz, odswiezac. Prowadzilem przez jakis czas pamietnik i przechowywalem fotografie, ale jedno i drugie gdzies mi przepadlo. Troche tez podrozowalem, no i stracilem ciaglosc. A ty, Willy, prowadzisz pamietnik?

— Nie.

— Radze ci, zacznij. Wystarczylby mi jeden punkt zaczepienia. Jeden slad, a odtworzylbym piecdziesiat lat. Niestety w czasie Wielkiego Zjednoczenia bylem akurat w Ameryce Poludniowej i nikt nie mogl odnalezc moich akt.

— A hipnoza nie pomaga?

— Nic z tego. Matryce komorkowe przepadly. Nawet u smiertelnych ulegaja z czasem zatarciu, a przypuszczam, ze biostaty ten proces przyspieszaja. — Costello usmiechnal sie ze smutkiem. — Mozliwe, moj

Вы читаете Milion nowych dni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату