drogi, ze starzenie sie i pamietanie przeszlosci to jedno i to samo. Wiec jezeli czlowiek przestaje sie starzec…
Wiele czasu minelo, zanim Carewe uwolnil sie od Costelli i wrocil do zacisza swojego kopulodomu. Wzial prysznic, a potem zrobil sobie herbakawe, jednakze przygnebienie, jakie ogarnelo go podczas rozmowy ze starym ostudzonym, nie chcialo ustapic. Czy to mozliwe, ze nadejdzie dzien, moze juz za sto lat, kiedy bede musial zajrzec do pamietnika, zeby przypomniec sobie kolor wlosow Ateny? — zapytywal siebie w duchu. — Czy w ogole istnieje cos takiego jak niesmiertelnosc bez zachowania absolutnej ciaglosci osobowosci? Czy tez oznacza ona po prostu, ze moje niesmiertelne cialo zamieszkiwac bedzie szereg nieznajomych, wtapiajacych sie kolejno i niepostrzezenie jeden w drugiego, w miare jak czas bedzie scieral biologiczne zapisy?
Nie zastanawiajac sie po co to robi, przeszukal szuflady i szafki, az wreszcie znalazl czysty notes. Na pierwszej stronie, u gory, napisal: 28 kwietnia 2176. Wpatrywal sie w gladka, biala kartke postukujac piorem w zeby i nie wiedzac zupelnie, co napisac ani jak to sformulowac. Czy mialy to byc potoczyste zwierzenia zaczynajace sie od zwrotu: „Kochany pamietniku”? A moze lepiej uzyc tajemniczych slow: „Zona w ciazy, ojciec nieznany”, w nadziei, ze przyszly Carewe bedzie w stanie za sto lat na podstawie tych urywkow odtworzyc calosc?
Odsunal od siebie notes, podszedl do wideofonu i polecil mu dokonac samokontroli. Wszystkie obwody funkcjonowaly prawidlowo. Niezadowolony i zirytowany obszedl caly kopulodom oddychajac gleboko i miarowo, zeby sprawdzic, jak pracuje prawe pluco. Wydawalo mu sie, ze dobrze, nie czul nawet nakluc, jakie zrobil mu w klatce piersiowej doktor Westi. Byl gotow na wszystko, byleby tylko Gwynne wreszcie zadzwonil. Przyszlo mu na mysl, ze znalezienie jakiegos tropu moze zajac detektywowi kilka dni, i glosno jeknal. Jezeli tak wygladala probka niesmiertelnosci…
Zadzwoniono do niego tuz po dziewiatej. Jakis czas przedtem, po dluzszych staraniach, Carewe zapadl w niespokojny sen i teraz usiadl raptownie w ciemnosciach, majac wciaz jeszcze w uszach dzwonek wideofonu. Przez chwile nic nie kojarzyl, wpatrujac sie w jaskrawy obraz glowy Gwynne’ a, ktory pojawil sie w ognisku projekcyjnym aparatu, ale zaraz oprzytomnial. Raz-dwa dopadl wideofonu i wstrzasany dreszczem powiedzial, ze przyjmuje polaczenie.
Wypatrujace slepo oczy Gwynne’a ozywily sie.
— O, jest pan. Obudzilem pana? — spytal.
— Cos w tym rodzaju. Czuje sie nieszczegolnie.
— Wyglada pan, jakby do pana strzelano — powiedzial Gwynne patrzac spode lba z teatralna przesada. A moze sasiedzi celowali w pana dom otwierajac butelki szampana!
— Dowiedzial sie pan czegos o mojej zonie? — spytal lodowato Carewe, zastanawiajac sie w duchu, jakich to cudow zawodowej zrecznosci dokonal w swoim czasie ten czlowiek, ze zdobyl takie uznanie i szacunek Barenboima.
Gwynne natychmiast przybral skruszona mine.
— To jeszcze nic pewnego — zaznaczyl — ale mam wyrazny slad.
— Jaki?
— No wiec, zaczalem od telefonu do panskiej zony, tego, ktory mial niby pochodzic od pana. Dzwoniono z publicznego aparatu w magistracie w Three Springs.
— Ale to chyba donikad nie prowadzi?
— W mojej branzy dojscie donikad oznacza czesto dojscie do czegos. Poza Farma nie ma w rejonie Three Springs zadnego innego producenta lekow, zgadza sie?
— Tak jest.
— A wiec skontaktowalem sie z paroma znajomymi obslugujacymi komputery w centralach kredytowych, naturalnie zachowujac dyskrecje, i dowiedzialem sie, ze jakis typ o nazwisku Hyman przyjechal do miasta na jeden dzien. Solly Hyman pochodzi z Seattle i pracuje dorywczo dla agencji o nazwie Soper Bureau.
— Ani to nazwisko, ani ta nazwa nic mi nie mowia.
— Moze i nie, ale tak sie sklada, ze wiem, kto utrzymuje te agencje: firma o nazwie NorAmBio.
— Teraz rozumiem.
Carewe poczul, jak zaczyna mu walic serce, a wlosy jezyc sie. NorAmBio byla bowiem sredniej wielkosci firma farmaceutyczna, angazujaca powazne srodki w badania i produkcje biostatow.
Gwynne blysnal w usmiechu bialymi zebami.
— To nie koniec. W zeszlym roku podlegla NorAmBio firma techniczna przejela cokolwiek podupadle przedsiebiorstwo Idealnie Gladkie Lozyska w Idaho Falls. Od wielu miesiecy fabryka jest nieczynna, ale podobno od dwoch dni, a raczej nocy, dzieja sie tam jakies dziwne rzeczy.
— Mysli pan…?
— Pewnosci nie mam.
— Ale przypuszcza pan, ze jest tam moja zona! Gwynne wzruszyl ramionami.
— Wkrotce sie przekonamy — odparl. — Wlasnie tam jade. Pomyslalem, ze interesuje pana, jak postepuje sledztwo.
— Jade z panem — oznajmil Carewe.
Gwynne nie odpowiedzial od razu, jego twarz z duza, kanciasta szczeka wyrazala powatpiewanie.
— Nie powiem, zebym byl tym zachwycony — rzekl. — Ta wyprawa moze sie okazac niebezpieczna, a to przeciez mnie placa za podejmowanie ryzyka.
— Mniejsza o to — ucial z miejsca Carewe. — Prosze mi tylko powiedziec, gdzie pan jest, to zaraz tam przyjade.
Pare minut pozniej, wlasnie kiedy wychodzil, znow rozdzwonil sie wideofon. Carewe odwrocil sie zniecierpliwiony, spodziewajac sie ujrzec Gwynne’a, ale w aparacie mrugalo zolte swiatelko zapowiadajace zamorska depesze bez obrazu. Kiedy przyjal polaczenie, w ognisku projekcyjnym pojawil sie drukowany tekst. Pierwsza jego linijka informowala, ze telegram wyslano z bazy Wspolnarodow pod Nouvelle Anvers, a brzmial on nastepujaco:
EKSPERTYZA ZATOPIONEGO PODUSZKOWCA WYKAZALA SLADOWE ILOSCI GORDONITU W MECHANIZMIE CZUJNIKA WYSOKOSCI LOTU. WINIEN JESTEM PRZEPROSINY ZOSTANIE PRZPROWADZONE DROBIAZGOWE DOCHODZENIE. PROSZE UWAZAC NA SIEBIE. DEWEY STORCH.
Usatysfakcjonowany Carewe pokiwal glowa i zrobil fotokopie depeszy, zeby pokazac ja Gwynne’owi i Barenboimowi. Potem jednak, w drodze do Three Springs, przyszlo mu na mysl, iz jest cos idiotycznego w sytuacji, kiedy szklana figurynka odczuwa zadowolenie ze zdobycia niezbitego dowodu, ze ktos chcial ja roztrzaskac w drobny mak.
Rozdzial trzynasty
— Wie pan, jak najlatwiej wprawic kogos w zaklopotanie? — spyta z przedniego biedzenia Gwynne, obracajac sie do Carewe’a bokiem. Za jego glowa przemykaly, uciekajac w tyl jak nierowna seria z miotacza, przycmieni plastikowa szyba tunelu swiatla odludnego osiedla w Idaho.
— Nie — odparl Carewe. Wolalby wcale sie nie odzywac i rozmysla o Atenie, ale poniewaz wprawiala ich w ruch pneumatyczna perystaltyk; tunelu, Gwyime nie musial nawet sterowac i byl bezczynny.
— Robi sie to, co ja w tej chwili.
— To znaczy? — spytal Carewe, przygladajac sie bacznie twarzy detektywa, ktory utkwil w nim wzrok.
— Nie widzi pan?
— Tego, ze sie pan na mnie gapi?
— Nie na pana — odparl Gwynne, przysuwajac twarz nieco blizej. — Gapie sie na panskie usta. Jezeli chce pan wprawic kogos w zaklopotani wystarczy wpatrywac sie w jego usta, kiedy ten ktos mowi.
— Dziekuje za te bezcenna rade — rzekl przygnebiony Carewe. — Jestem pewien, ze bardzo mi sie przyda