w dalszym zyciu.
— Drobiazg, mam glowe nabita takimi informacjami. To jedna z korzysc jakie daje oczytanie.
Carewe zmarszczyl brwi. Raz po raz ktos napomykal mu o literaturze i, o ile sobie przypominal, byli to wylacznie lub w wiekszosci ostudzeni. Czy w te wlasnie sposob spedzali czas? Zaglebil sie w siedzeniu chcac sie odprezyc, a niepewnosc tego, co przyniesie najblizsza przyszlosc, napelnila go takim ni pokojem, ze poczul nieprzeparta chec porozmawiania z Gwynnern.
— Naprawde czyta pan ksiazki? — spytal sceptycznie.
— Alez oczywiscie. A pan nie?
— Nie. Ale ogladam czasem Osmana w trojwizji — odparl obronnym tonem Carewe.
— Tego parweniusza! — wykrzyknal szyderczo Gwynne. — Czy to nie on powiedzial kiedys, ze przewodzic innym to byc slepym na koniecznosc podazania za innymi?
— Nie wiem.
— Oczywiscie, ze on — zapewnil go Gwynne. — W roli filozofa ten czlowiek jest po prostu zalosny. Wezmy na przyklad Bradleya…
— Moglby mi pan wyjasnic — wtracil szybko Carewe — kto albo co to bylo Btau Geste?
Gwynne potrzasnal niepewnie glowa.
— Niewiele czytam beletrystyki. Zdaje sie, ze byl to angielski arystokrata, ktory zostal zamieszany w rodzinny skandal, a potem uciekl z kraju i wstapil do jakiegos garnizonu o zelaznej dyscyplinie, gdzies na pustyni. Prawdopodobnie do dawnej francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
Carewe pokiwal glowa — wyjasnienie to pasowalo do slow Kendy’ego komentujacych jego przyjazd do Afryki.
— Co w takim razie pan czyta?
— Prawie wszystko. Ksiazki historyczne, naukowe, biografie…
W tym momencie Carewe’owi przypomnialy sie slowa starego Costelli.
— A ile pan z tego zapamietuje?
— O! — wykrzyknal Gwynne. — Rzecz wcale nie w tym, zeby zapamietac. Po przeczytaniu ksiazki z dowolnej dziedziny, nawet jezeli nie zapamieta sie z niej ani slowa, jest sie nadal ignorantem, ale odmienionym.
— Jak to?
Nielatwo to wytlumaczyc, mozna by powiedziec, ze czlowiek uswiadamia sobie wtedy ogrom swojej niewiedzy.
Carewe skwitowal to milczeniem. Zastanawial sie, czy jest to wystarczajace uzasadnienie niesmiertelnosci — poszerzanie swiadomosci wlasnej ignorancji, tworzenie negatywu wiedzy. Czy mozna to utozsamic ze wzrostem madrosci? A moze nowy rodzaj ignorancji Gwynne’a podlegal rowniez wymazujacemu dzialaniu czasu? Twarz Costelli wyrazala smutek i rozczarowanie czlowieka, ktory wiele w zyciu doswiadczyl, ale nic na tym nie skorzystal.
Lagodnie zwalniajac, bolid przejechal przez szereg automatycznie otwierajacych sie i zamykajacych sluz, po czym wsunal sie do komory terminalu w Idaho Falls. Po krociutkiej przerwie w podrozy, w czasie ktorej automatyczna ladowarka umiescila bolid na podwoziu, natychmiast po uruchomieniu napedu Gwynne skierowal sie na poludnie. Ruch byl niewielki, wiec bez opoznien dotarli na przedmiescia starego miasta, gdzie po obu stronach wyludnionych ulic ciagnely sie ponure zabudowania fabryczne. Niebieskozielone swiatlo splywalo po monotonnych scianach i saczylo sie ku gwiazdom tlumiac ich blask. Carewe poczul niemal przyjemny dreszcz podniecenia ten przedsmak niebezpieczenstwa byl przezyciem wciaz zbyt nowym i obcym, zeby w nim zagustowal, wiedzial jednak, ze przynajmniej rozproszy narastajace w nim od rana uczucie nudy. Poza tym spodziewal sie, ze lada chwila byc moze ujrzy Atene. Odetchnal gleboko i raptem uderzyla go w nozdrza ostra, kwasna won potu. Rzucil okiem na Gwynne’a. Detektyw, ktory wlasnie zatrzymal bolid w malej slepej uliczce, mial czolo zroszone potem. Carewe’owi ten nieznany zapach kojarzyl sie jakos z nerwowym napieciem, co go zarowno zaskoczylo, jak zaniepokoilo.
— Jak sie pan czuje? — spytal od niechcenia.
—
Carewe skinal glowa.
— Czy to juz tu? — spytal.
— Niedaleko stad. Reszte drogi najlepiej przejsc pieszo.
Gwynne otworzyl schowek i wyjal z niego mala latarke. Carewe’owi wydalo sie, ze wypelniajaca pojazd won jeszcze bardziej sie nasilila. Otworzyl szybko drzwi bolidu i wysiadl, lapczywie wciagajac do pluc chlodne wieczorne powietrze.
— Zdaje sie, ze ta fabryka jest tam — powiedzial Gwynne, wskazujac w glab slepego zaulka, gdzie swiatlo lamp ulicznych ginelo w mroku.
Carewe, choc wytezyl wzrok, nie dostrzegl nigdzie zadnych napisow ani tablic — wszystkie budynki wydawaly mu sie anonimowe.
— Zna pan te dzielnice? — spytal.
— Trafilem tu wedlug mapy — odparl Gwynne.
Przeszedl na druga strone ulicy i stapajac ostroznie skierowal sie do czarnej trapezoidalnej bramy, a tuz za nim dziwnie nieswoj i oniesmielony podazal Carewe. Nagle ogarnela go calkowita pewnosc, ze w budynku fabrycznym, z ktorego nie dobiegal zaden dzwiek, nie ma nikogo oraz ze wciagnieto go podstepnie w jakas idiotyczna gre. Juz chcial wyrazic swoje watpliwosci, kiedy z bramy wyskoczyl prosto na nich parskajac i obnazajac kly jakis szary cien. Gwynne uskoczyl w bok oslaniajac sie wycelowana latarka, a potem zaklal brzydko, zorientowawszy sie, ze jest to tylko sploszony kot. Carewe przygladal sie w zamysleniu uciekajacemu zwierzeciu. Ta czesc jego swiadomosci, ktora dzien i noc strzegla zazdrosnie jego bezpieczenstwa, podpowiadala mu teraz, ze cos tu jest nie tak.
— Widzial juz pan kiedys takie cos? — spytal Gwynne.
Otworzyl sakwe i wyjal metalowy pret, ktory okazal sie spiczasto zakonczonym kluczem do drzwi. W slabym swietle ulicznym Carewe dostrzegl zabki klucza, poruszajace sie goraczkowo jak krotkie nozki gasienicy. Potrzasnal w roztargnieniu glowa, probujac zglebic przyczyne swojego podswiadomego niepokoju. Gwynne wsunal przypominajacy klucz przyrzad do zamka w malych drzwiach, ktore stanowily czesc bramy. Drzwi otworzyly sie natychmiast i z panujacych za nimi nieprzeniknionych ciemnosci zionelo stechlizna. Gwynne dal znak Carewe’owi, zeby wszedl do srodka.
Carewe nie ruszyl z miejsca.
— Jak mozna przywozic kogos, kogo sie chce obserwowac, w takie straszne miejsce — rzekl. — Na pewno ma pan dobre informacje?
— Bardzo dobre. Prosze pamietac, ze wchodzimy od zaplecza przez hale i magazyny. Biura od frontu z pewnoscia bardziej nadaja sie do zamieszkania.
— Wszystko tu zieje taka pustka.
— Boi sie pan ciemnosci, chlopcze?
Gwynne ostroznie zapalil latarke, wetknal ja w otwarte drzwi i wszedl do srodka. Carewe wszedl rowniez, pilnie przypatrujac sie detektywowi, gdy padaly na niego przypadkowe refleksy swiatla odbijajacego sie od metalowych scian pojemnikow wygladajacych na silosy do magazynowania towarow. Odkad dotarli do fabryki, Gwynne stal sie nerwowy do tego stopnia, ze wystraszyl sie kota, ktorego sploszyli przed brama. Carewe zamarl w pol kroku. Przypomnial sobie, jak przerazony Gwynne skierowal na kota latarke odruchowo i tak obronnym gestem, jakby to byla bron… I zapalal ja tez ostroznie… z szacunkiem naleznym broni. A teraz poruszal sie stapajac czujnie jak krab, w sposob, ktory bylby naturalny u czlowieka z pistoletem w reku, ale dziwny u kogos trzymajacego latarke.
Carewe stal w miejscu czekajac, az jego towarzysz troche sie oddali. Czyzby ogarniala go chorobliwa podejrzliwosc? W Afryce z pewnoscia ktos chcial go zabic, lecz jezeli Gwynne dolaczyl do tego spisku, oznaczac to moglo tylko jedno…
— Gdzie pan jest, Willy? — spytal Gwynne odwracajac sie i swiecac latarka do tylu.
— Tutaj — odparl Carewe, bolesnie oslepiony. Latarka przestala mu swiecic w twarz. Spuscil oczy i na