Zreszta wiedzial i tak. Popatrzyl na okragla twarz spogladajaca przyjaznie na rozgniewanego wojownika — i wiedzial. Ale… zwykly sprzatacz? Zadnych insygniow? Statusu? Chociaz nie, status byl oczywisty — mistrz dojo nawet przed opatem nie moglby poklonic sie nizej. Mimo to…

A teraz szedl za tym starcem korytarzami, gdzie nawet mnichom nie wolno bylo wchodzic pod kara smierci. Wczesniej czy pozniej z pewnoscia czekaja go klopoty.

— Sprzataczu, naprawde uwazam, ze powinienem wrocic do swoich kuchennych obowiazkow… — zaczal.

— A tak. Prace kuchenne — rzekl Lu-tze. — Maja cie nauczyc cnoty posluszenstwa oraz ciezkiej pracy, zgadza sie?

— Tak, sprzataczu.

— I to dziala?

— O tak.

— Naprawde?

— No wiec… nie.

— Musze ci wyznac, ze nie sa tym wszystkim, za co sie je uwaza — powiedzial Lu-tze. — Podczas gdy to, co mamy tutaj moj chlopcze… — Przeszedl pod brama. — To jest edukacja.

Byla to najwieksza hala, jaka Lobsang w zyciu widzial. Strumienie swiatla padaly od gory z przeszklonych otworow w sklepieniu. A nizej, majaca ponad piecdziesiat sazni srednicy i dogladana przez starszych mnichow, ktorzy przechodzili nad nia po delikatnych linowych pomostach, lezala…

Lobsang slyszal juz o mandali.

Wygladala, jakby ktos wzial cale tony kolorowego piasku i cisnal na podloge w wielkim wirze barwnego chaosu. Ale porzadek walczyl w tym chaosie o przetrwanie, wznoszac sie, opadajac i rozprzestrzeniajac. Miliony wirujacych przypadkowo ziarenek piasku tworzylo czasem jakis fragment wzoru, ktory replikowal sie i rozbiegal po calym kole, odbijal i zlewal z innymi wzorami, az w koncu rozplywal w ogolnym szumie. Zdarzalo sie to raz po raz i zmienialo mandale w bezglosna, ale gwaltowna wojne kolorow.

Lu-tze wstapil na niepewny z wygladu mostek z desek i lin.

— I jak? — zapytal. — Co o tym myslisz?

Lobsang odetchnal gleboko. Czul, ze gdyby spadl z mostka, runalby w rozkolysane kolory i nigdy, nigdy nie uderzyl o podloge. Zamrugal i potarl czolo.

— Jest… zla — powiedzial.

— Naprawde? — zdziwil sie Lu-tze. — Niewielu mowi cos takiego za pierwszym razem. Uzywaja raczej takich slow jak „cudowna”.

— Niedobrze sie porusza!

— Co?

Lobsang chwycil sie linowej poreczy.

— Te wzory… — zaczal.

— Historia sie powtarza — wyjasnil Lu-tze. — Zawsze tam sa.

— Nie, one… — Lobsang usilowal ogarnac wszystko. Widzial wzory pod wzorami, zamaskowane jako elementy chaosu. — Chodzi mi… o te inne wzory…

Osunal sie do przodu.

Powietrze bylo chlodne, swiat wirowal, a grunt pedzil mu na spotkanie.

Zatrzymal sie w odleglosci kilku cali.

Powietrze wokol skwierczalo, jakby bylo delikatnie podsmazane.

— Nowobram Ludd?

— Lu-tze? — odpowiedzial. — Mandala jest…

Gdzie sie podzialy kolory? Dlaczego powietrze bylo wilgotne i pachnialo miastem?

Widmowe wspomnienia sie rozplynely. A znikajac, mowily: Jak mozemy byc wspomnieniami, kiedy dopiero mamy sie zdarzyc? Z pewnoscia pamietasz, jak wspiales sie na sam dach Gildii Piekarzy i odkryles, ze ktos obluzowal wszystkie kamienie wienczace mur, poniewaz to sie wlasnie zdarzylo…

Ostatnie konajace wspomnienie rzucilo jeszcze: Zaraz, przeciez minely juz miesiace!

— Nie, nie jestesmy Lu-tze, tajemniczy spadajacy chlopcze — uslyszal znowu ten sam glos. — Mozesz sie odwrocic?

Nowobram z wielkim trudem zdolal poruszyc glowa. Mial wrazenie, ze tkwi w gestym powietrzu.

Poteznie zbudowany mlody czlowiek w brudnej zoltej szacie siedzial o kilka stop od niego na odwroconej skrzynce. Wygladalby calkiem jak mnich, gdyby nie wlosy. Jego wlosy wydawaly sie osobnym organizmem. Powiedziec, ze sa czarne i spiete w kucyk, to stracic okazje uzycia slowa „sloniowe”. To byly wlosy majace osobowosc.

— Zwykle nazywam sie Soto — oswiadczyl czlowiek pod wlosami. — Marco Soto. Nie bede sie staral zapamietac twojego imienia, dopoki sie nie dowiemy, czy przezyjesz, prawda? Powiedz mi zatem, czy rozwazales kiedys radosci, jakie niesie zycie duchowe?

— W tej chwili? Oczywiscie! — zapewnil… Nowobram. Tak przeciez mam na imie, pomyslal. Ale dlaczego pamietam Lobsanga? — Wlasnie sie zastanawialem nad mozliwoscia zmiany zawodu.

— Rozsadny wybor kariery — pochwalil Soto.

— Czy to jakies czary?

Nowobram sprobowal sie poruszyc, ale wisial tylko, obracajac sie powoli w powietrzu tuz nad wyczekujacym gruntem.

— Niezupelnie. Jak sie wydaje, przeksztalciles czas.

— Ja? A jak to zrobilem?

— Nie wiesz?

— Nie.

— No, no, posluchajcie tylko — rzekl Soto, jakby zwracal sie do bliskich towarzyszy. — Prawdopodobnie zuzywaja pelny czas wirowy prokrastynatora, by nie dopuscic, aby twoja drobna sztuczka spowodowala niewypowiedziane szkody dla calego swiata, a ty nie wiesz, jak to zrobiles?

— Nie.

— W takim razie wyszkolimy cie. To dobre zycie i oferuje znakomite perspektywy. W kazdym razie… — dodal, pociagajac nosem — lepsze niz te, ktore masz w tej chwili.

Nowobram z wysilkiem probowal przekrecic glowe dalej.

— Wyszkolic mnie w czym, tak dokladnie?

Soto westchnal.

— Wciaz zadajesz pytania, maly. Idziesz ze mna czy nie?

— Jak…?

— Posluchaj. To, co ci proponuje, to okazja zycia. Rozumiesz?

— A dlaczego to okazja zycia, panie Soto?

— Nie, zle mnie zrozumiales. Ja, to znaczy Marco Soto, skladam tobie, to znaczy Nowobramowi Luddowi, propozycje zycia. Chodzi o to, ze bedziesz mial zycie. A to wiecej, niz ci pozostanie za krotka chwile.

Nowobram sie zawahal. Wyczuwal lekkie mrowienie w calym ciele. W pewnym sensie nadal spadal. Nie mial pojecia, skad o tym wie, ale wiedza ta byla rownie realna jak kamienie bruku tuz pod nim. Jesli dokona blednego wyboru, ten upadek bedzie kontynuowany. Do tej chwili byl calkiem latwy. Dopiero ostatnie kilka cali okaze sie smiertelnie trudne.

— Musze przyznac, ze nie podoba mi sie, jak obecnie plynie moje zycie — zapewnil. — Moze dobrze bedzie nadac mu nowy kierunek.

— Slusznie.

Mezczyzna z owlosiona glowa wyjal spod szaty jakis aparat. Przypominal zlozone liczydlo, ale kiedy je otworzyl, niektore czesci zniknely w rozblyskach swiatla — jakby przeniosly sie tam, gdzie byly niewidoczne.

— Co pan robi?

— Wiesz, co to jest energia kinetyczna?

— Nie.

— To cos, czego w tej chwili masz o wiele za duzo. — Palce Soto zatanczyly na koralikach, znikajac czasem

Вы читаете Zlodziej czasu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату