swiatobliwym, a zatem potrafil myslec niezbyt swiatobliwe mysli, zastanawial sie niekiedy, czy mnisi w chorze rzeczywiscie spiewaja cos konkretnego, czy tylko powtarzaja „aachaachachach”. Przy tych echach trudno bylo to stwierdzic.
Skrecil z glownego korytarza i siegnal do uchwytow wielkich wrot pokrytych czerwona laka. Potem obejrzal sie na Lobsanga, ktory stal jak skamienialy o kilka sazni za nim.
— Idziesz?
— Przeciez nawet dongom nie wolno tam wchodzic! — przypomnial Lobsang. — Trzeba byc przynajmniej tingiem Trzeciego Djimu!
— Tak, zgadza sie. To skrot. Chodz, strasznie tu wieje.
Z najwyzsza niechecia, w kazdej chwili oczekujac oburzonego krzyku wladzy, Lobsang powlokl sie za sprzataczem.
A przeciez to tylko sprzatacz! Jeden z tych, ktorzy zamiataja podlogi, piora szaty i czyszcza wygodki! Nikt go nie uprzedzil! Nowicjusze sluchali o Lu-tze juz od pierwszego dnia — jak wyruszyl do niektorych najbardziej splatanych wezlow czasu i rozplatal je, jak bezustannie odskakiwal przed wydarzeniami pedzacymi po skrzyzowaniach historii, jak jednym slowem potrafil odchylic czas i wykorzystal to, by rozwinac najbardziej subtelne sztuki walki…
…a szedl przed nim chudy staruszek, tak generycznie tutejszy, ze moglby pochodzic z dowolnego miejsca na swiecie, w szacie, ktora kiedys byla biala, zanim ja pokryly plamy i laty, i w sandalach naprawianych sznurkiem. Oraz z przyjaznym usmiechem, calkiem jakby przez caly czas oczekiwal, ze wydarzy sie cos zabawnego. I bez zadnego pasa, tylko z kolejnym sznurkiem, ktorym przewiazywal szate. A przeciez niektorzy nowicjusze juz w pierwszym roku osiagali poziom szarego donga!
W dojo pilnie cwiczyli starsi mnisi. Lobsang musial odskoczyc przed dwojka walczacych, ktorzy przemkneli obok wsrod migotania rak i nog, gdy kazdy szukal luki w obronie przeciwnika, kazdy zestrugiwal czas na ciensze i ciensze pasy…
— Hej! Sprzataczu!
Lobsang rozejrzal sie, ale okrzyk byl skierowany do Lu-tze. Mlody ting, sadzac z jego swiezego pasa calkiem niedawno promowany do Trzeciego Djimu, szedl w strone staruszka. Twarz mial czerwona ze zlosci.
— Po co tutaj przyszedles, czyscicielu brudu? To zakazane!
Usmieszek Lu-tze nie drgnal nawet. Starzec siegnal pod szate i wyjal niewielki mieszek.
— Tedy blizej — wyjasnil. A gdy ting stanal obok, wznoszac sie nad nim groznie, zaczal zwijac papierosa. — I wszedzie jest pelno brudu. Musze powaznie porozmawiac z tym, ktory zamiata tutaj podlogi.
— Jak smiesz glosic te obelgi! — wrzasnal mnich. — Wracaj do kuchni, sprzataczu!
Skulony za Lu-tze Lobsang uswiadomil sobie, ze cale dojo znieruchomialo, by obserwowac konflikt. Kilku mnichow szeptalo cos do siebie nawzajem. Czlowiek w brazowej szacie mistrza dojo patrzyl obojetnie ze swego krzesla, wspierajac brode na dloni.
Z niezwykla, cierpliwa i doprowadzajaca do szalu delikatnoscia, niczym samuraj ukladajacy kwiaty, Lu-tze wyrownal scinki tytoniu na papierosowej bibulce.
— Nie, raczej wyjde tamtymi drzwiami, jesli ci to nie przeszkadza — oswiadczyl.
— To zuchwalstwo! Jestes zatem gotow do walki, nieprzyjacielu kurzu?
Mnich odskoczyl i uniosl rece do Pozycji Dorsza. Zawirowal i trafil ciezkim kopniakiem w ciezki skorzany worek treningowy, uderzajac tak mocno, ze zerwal lancuch. Potem znow stanal przed Lu-tze z rekami ulozonymi w Ataku Weza.
— Ai! Shao! Hai-iii… — zaczal.
Mistrz dojo wstal.
— Stac! — zawolal. — Czy nie chcesz poznac imienia czlowieka, ktorego za chwile zniszczysz?
Mnich zachowal pozycje, patrzac gniewnie na Lu-tze.
— Nie musze znac imienia sprzatacza — oswiadczyl.
Lu-tze zwinal papierosa w cienki rulonik i mrugnal do wojowniczego mnicha, co tylko mocniej rozniecilo jego gniew.
— Zawsze madrze jest znac imie sprzatacza, chlopcze — rzekl mistrz dojo. — A moje pytanie nie bylo skierowane do ciebie.
Jeremy patrzyl na swoje przescieradlo.
Bylo pokryte notatkami. Jego notatkami.
Biegly przez cala poduszke i dalej na sciane. Byly tez szkice wyryte gleboko w tynku.
Olowek znalazl pod lozkiem. Naostrzyl go nawet. Przez sen zatemperowal olowek! I sadzac na oko, pisal i rysowal przez dlugie godziny. Probowal zanotowac sen.
Wraz ze spisana po jednej stronie koldry lista czesci.
Wszystko mialo gleboki sens, gdy to ogladal — jak mlotek, kij albo wychwyt grawitacyjny Wheelbrighta. Bylo jak spotkanie ze starym przyjacielem. A teraz… Wpatrywal sie w nabazgrane linie. Pisal tak szybko, ze pomijal interpunkcje, a takze niektore litery. Ale dostrzegal w tych slowach sens.
Slyszal o takich zdarzeniach. Wielkie wynalazki czasami rzeczywiscie braly sie ze snow czy marzen na jawie. Czy Hepzibah Whitlow nie wpadl na pomysl regulowanego wahadla w rezultacie swojej pracy na stanowisku miejskiego kata? Czy Wilframe Balderton nie powtarzal zawsze, ze wizja wychwytu typu „rybi ogon” nawiedzila go, kiedy przejadl sie homarem?
Tak, we snie wszystko bylo oczywiste. Za dnia wymagalo troche wiecej pracy.
W malej kuchni za warsztatem brzeknely talerze. Jeremy zbiegl po schodach, ciagnac za soba przescieradlo.
— Zwykle jadam… — zaczal.
— Tofta, jafnie panie. — Igor odwrocil sie od piecyka. — Lekko brazowego, jak przypufczam.
— Skad wiesz?
— Igor uczy fie ftuki przewidywania, jafnie panie — wyjasnil Igor. — Coz to za wfpaniala mala kuchnia, jafnie panie. Nigdy jefcze nie widzialem fuflady oznaczonej „Lyzki”, ktora zawiera wewnatrz lyzki.
— Czy potrafisz jakos pracowac ze szklem, Igorze? — spytal Jeremy, pomijajac milczeniem ostatnia uwage.
— Nie, jafnie panie — odparl Igor, smarujac grzanke maslem.
— Nie?
— Nie pracowac, jafnie panie. Ze fklem potrafie zrobic wfyftko. Wielu moich pracodawcow wymagalo… fpecjalnych aparatow, trudnych do zdobycia gdziekolwiek. Czego by pan fobie zyczyl, jafnie panie?
— Jak bys sie wzial za budowe czegos takiego? — Jeremy rozlozyl przescieradlo na stole.
Tost wypadl Igorowi spomiedzy palcow o czarnych paznokciach.
— Cos nie w porzadku? — zdziwil sie Jeremy.
— Mialem wrazenie, ze ktof przefedl po moim grobie — odparl Igor, ciagle wstrzasniety.
— Ehm… Ty chyba nigdy naprawde nie miales grobu, prawda?
— To takie powiedzenie, tylko takie powiedzenie — zapewnil urazony Igor.
— Te notatki dotycza pomyslu, ktory… ktory mialem na budowe zegara…
— Fklany zegar… Tak, znam go. Moj dziadek Igor pomagal zbudowac pierwfy.
— Pierwszy? Przeciez to tylko bajka dla dzieci! Przysnil mi sie i…
— Dziadek Igor zawfe powtarzal, ze bylo w tym cof bardzo dziwnego — oswiadczyl Igor. — Ta ekfplozja i w ogole.
— On eksplodowal? Z powodu metalowej sprezyny?
— Wlafciwie to nie dokladnie ekfplodowal, jafnie panie. Ekfplozje to dla naf, Igorow, zwykla rzecz. Ale to bylo… bardzo dziwne. Choc dziwnofc to dla naf tez zwykla rzecz.
— Chcesz mi powiedziec, ze on naprawde istnial?
Igor wydawal sie troche zaklopotany.
— Tak — powiedzial. — Ale z drugiej ftrony… nie.
— Rzeczy albo istnieja, albo nie — oznajmil Jeremy. — Jestem w tej kwestii calkiem pewny. Biore