— Chodzi ci, panie, o Lu-tze, ktory jest znany ze swoich gor bonsai?
Nowicjusz spojrzal na rzad tac, a potem na pomarszczonego, usmiechnietego staruszka.
— Ty jestes Lu-tze? Ale przeciez jestes tylko sprzataczem! Widzialem, jak zamiatasz sale sypialne! Widzialem, jak ludzie cie kopia!
Lu-tze, na pozor nie sluchajac, podniosl tace srednicy okolo stopy, na ktorej dymil niewielki stozek popiolu.
— Co o tym myslisz, panie? — zapytal. — Wulkaniczna. I demonicznie trudna do uzyskania, przepraszam za swoj klatchianski. Nowicjusz zblizyl sie o krok, pochylil i spojrzal prosto w oczy sprzatacza.
Lu-tze nieczesto bywal zaklopotany, ale byl w tej chwili.
— Jestes Lu-tze?
— Tak, chlopcze. Jestem Lu-tze.
Nowicjusz odetchnal gleboko i wyciagnal przed siebie chuda reke. Trzymal w niej niewielki zwoj.
— Od opata… eee, czcigodny.
Zwoj drzal lekko w nerwowej dloni.
— Zwykle nazywaja mnie po prostu Lu-tze, chlopcze. Dopoki nie poznaja mnie lepiej, niektorzy wolaja na mnie „Zejdz mi z drogi”. — Lu-tze starannie spakowal swoje narzedzia. — Nigdy nie bylem specjalnie czcigodny, chyba ze w przypadku powaznych bledow w pisowni.
Rozejrzal sie miedzy tacami, szukajac miniaturowego szpadla, ktorego uzywal do prac lodowcowych. Nigdzie go nie zauwazyl. A przeciez odlozyl go gdzies tutaj przed chwila…
Nowicjusz obserwowal go z wyrazem szacunku zmieszanego ze szczatkowa podejrzliwoscia. Reputacja takich osob jak Lu-tze zatacza szerokie kregi. Byl to czlowiek, ktory… no, ktory zrobil wlasciwie wszystko, jesli wierzyc plotkom. Ale nie wygladal na takiego. Wygladal na niskiego lysego staruszka z rzadka broda i lekkim, przyjaznym usmiechem.
Aby jakos uspokoic mlodego czlowieka, Lu-tze poklepal go po ramieniu.
— Przekonajmy sie, czego chce opat — powiedzial. — Aha… Jest tu napisane, ze masz mnie do niego zaprowadzic.
Twarz nowicjusza stezala w wyrazie paniki.
— Co? Jak moglbym to zrobic? Nowicjuszom nie wolno wchodzic do Wewnetrznej Swiatyni!
— Naprawde? W takim razie to ja cie zabiore, zebys mnie doprowadzil na spotkanie z opatem.
— Wolno ci wchodzic do Wewnetrznej Swiatyni? — zdumial sie chlopiec i natychmiast zaslonil usta dlonia. — Ale jestes tylko sprza… Oj!
— Zgadza sie. Nawet nie prawdziwym mnichem, a co dopiero dongiem — odparl wesolo sprzatacz. — Zadziwiajace, nieprawdaz?
— Ale ludzie mowia o tobie, jakbys stal rownie wysoko co opat!
— Och nie, skad! Absolutnie nie jestem taki swiatobliwy. Nigdy naprawde nie moglem pojac calej tej kosmicznej harmonii.
— Przeciez dokonales niezwyklych…
— Nie twierdze, ze nie jestem dobry w tym, co robie. — Lu-tze ruszyl przed siebie z. miotla na ramieniu. — Po prostu malo swiatobliwy. Idziemy?
— Eee… Lu-tze… — odezwal sie nowicjusz, kiedy szli sciezka wylozona prastarymi kamieniami.
— Slucham.
— Dlaczego ten ogrod nazywa sie Ogrodem Pieciu Niespodzianek?
— Jak brzmialo twoje imie w swiecie, pochopny mlody czlowieku? — zapytal Lu-tze.
— Nowobram. Nowobram Ludd, czci…
Lu-tze ostrzegawczo uniosl palec.
— Tak?
— To znaczy: sprzataczu.
— Ludd, tak? Chlopak z Ankh-Morpork?
— Tak, sprzataczu. — Zniechecony nagle ton sugerowal, ze chlopiec wie, co zaraz uslyszy.
— Wychowany przez Gildie Zlodziei? Jeden z chlopakow Ludda?
Chlopiec, zwany kiedys Nowobramem, spojrzal starcowi prosto w oczy. I kiedy odpowiedzial, mowil spiewnym tonem kogos, kto juz zbyt wiele razy slyszal te same pytania.
— Tak, sprzataczu. Tak, bylem podrzutkiem. Tak, nazywaja nas chlopakami i dziewczynami Ludda na pamiatke jednego z zalozycieli gildii. Tak, to moje przybrane nazwisko. Tak, to bylo dobre zycie i czasami zaluje, ze nie moge do niego wrocic.
Zdawalo sie, ze Lu-tze tego nie slucha.
— Kto cie tu przyslal?
— Odkryl mnie mnich Soto. Uznal, ze mam talent.
— Marco? Ten, ktory ma wszystkie wlosy?
— Wlasnie. A myslalem, ze regula nakazuje wszystkim mnichom golic glowy.
— Och, Soto twierdzi, ze jest calkiem lysy, ale pod wlosami — odparl Lu-tze. — Mowi, ze wlosy to oddzielna istota, ktora tylko przypadkiem zyje na jego glowie. Gdy wyglosil te teze, bardzo szybko wyslano go na placowke terenowa. Ale ciezko pracuje, trzeba mu to przyznac. I jest bardzo serdeczny, pod warunkiem ze nie dotykasz jego wlosow. Jest w tym pewna wazna lekcja: nie przetrwasz w terenie, przestrzegajac wszystkich regul, w tym rowniez tych dotyczacych procesow myslowych. A jakie imie ci nadano, kiedy do nas trafiles?
— Lobsang, o czci… ehm, sprzataczu.
— Lobsang Ludd?
— No… tak, sprzataczu.
— Zadziwiajace. A wiec, Lobsangu Luddzie, probowales zliczyc moje niespodzianki, tak? Kazdy to robi. Niespodzianka jest natura Czasu, a piec jest liczba Niespodzianki.
— Tak, sprzataczu. Znalazlem mostek, ktory przechyla sie i zrzuca idacego do sadzawki z karpiami…
— Dobrze. Dobrze.
— …i znalazlem rzezbe motyla z brazu, ktory macha skrzydelkami, kiedy na niego chuchnac…
— To druga.
— …i te male stokrotki, ktore w zaskakujacy sposob obsypuja czlowieka trujacym pylkiem…
— A tak. Wielu uwaza to za wyjatkowo zaskakujace.
— I wydaje mi sie, ze czwarta niespodzianka jest jodlujacy patyczak.
— Swietnie — rozpromienil sie Lu-tze. — Robi wrazenie, prawda?
— Ale nie moge znalezc piatej.
— Naprawde? Daj mi znac, kiedy ci sie uda.
Lobsang Ludd zastanawial sie nad tym, idac za sprzataczem.
— Ogrod Pieciu Niespodzianek to proba — stwierdzil w koncu.
— O tak. Jest nia prawie wszystko.
Lobsang skinal glowa. Przypominalo to Ogrod Czterech Zywiolow. Kazdy nowicjusz znajdowal symbole trzech: w sadzawce, pod kamieniem, wymalowany na latawcu — ale nikt z kolegow Lobsanga nie odszukal Ognia. Zdawalo sie, ze nigdzie w ogrodzie go nie ma.
Po jakims czasie Lobsang zaczal rozumowac tak: w rzeczywistosci istnieje piec zywiolow — tak ich uczono. Cztery tworzyly wszechswiat, a piaty — Niespodzianka — pozwalal, by ten wszechswiat wciaz sie zdarzal. Nikt nie twierdzil, ze zywioly w ogrodzie sa wszystkie materialne, a zatem czwartym moze byc Niespodzianka polegajaca na tym, ze nie ma tam Ognia. Poza tym ogien rzadko wystepuje w ogrodach, natomiast pozostale znaki byly istotnie w swoim zywiole. Udal sie wiec do piekarni, otworzyl jeden z piecow i tam, rozpalony do czerwonosci pod bochenkami, tkwil Ogien.
— W takim razie… Sadze, ze piata niespodzianka jest to, ze nie ma piatej niespodzianki — powiedzial.
— Niezle, ale nie dostaniesz cylindrycznego przedmiotu, ktory dymi — odparl Lu-tze. — I czy nie jest napisane: „Och, taki jestes ostry, ze kiedys sam sie pokaleczysz”?
— Jeszcze nie wyczytalem tego w swietych tekstach, sprzataczu — przyznal niepewnie Lobsang.
— Nie, zapewne nie.
Opuscili slaby sloneczny blask i wkroczyli w gleboki chlod swiatyni. Szli przez starozytne sale i w dol, po wycietych w skale stopniach. Towarzyszyl im odglos dalekiego spiewu. Lu-tze, ktory nie byl czlowiekiem