staly w bezruchu, ukazujac mase symboli wyrzezbionych na powierzchni od szczytu do podstawy.
Mysl pojawila sie w jego glowie. To tam zapamietuje sie wzory mandali, by dalo sie je odtworzyc. Dzisiejsze wzory na tym malym walcu, przechowywanie dlugoterminowe na wielkich.
Ponizej mandala zafalowala; po powierzchni sunely plamy kolorow i strzepy wzorow. Ktorys z oddalonych mnichow krzyknal cos i maly walec znieruchomial.
Toczace sie ziarenka piasku zamarly.
— Tak wygladala dwadziescia minut temu — wyjasnil Rinpo. — Widzicie te niebieskobiala kropke, o tam? Potem sie rozlala…
— Wiem, co widze — przerwal mu posepnie Lu-tze. — Czlowieku, bylem tu, kiedy to sie stalo poprzednio! Wasza swiatobliwosc, niech przepuszcza stara sekwencje szklanego zegara! Nie mamy zbyt wiele czasu!
— Naprawde uwazam, ze… — zaczal akolita, ale przerwal mu cios gumowego klocka.
—
— Dziekuje — powiedzial sprzatacz. Zlozyl dlonie przy ustach. — Oi! Wy tam! Walek drugi, czwarty
— Z calym szacunkiem musze zaprotestowac, wasza swiatobliwosc — nie ustepowal akolita. — Cwiczylismy na takie wlasnie sytuacje zagrozenia…
— Tak, znam procedury cwiczebne na wypadek zagrozenia — oswiadczyl Lu-tze. — I zawsze w nich czegos brakuje.
— To smieszne! Podejmujemy wszelkie starania…
— Zawsze opuszczacie to nieszczesne zagrozenie. — Lu-tze odwrocil sie twarza do oczekujacych robotnikow. — Gotowe? Dobrze! Rzuccie to na podloge, ale juz! Inaczej bede zmuszony tam zejsc! A nie chce byc zmuszany do zejscia!
Ludzie przy walcach wzieli sie do pracy. Nowy wzor zastapil ten pod balkonem. Linie i kolory znajdowaly sie w innych miejscach, ale niebieskobialy krazek zajmowal srodek.
— Macie — rzekl Lu-tze. — To bylo dziesiec dni przed uderzeniem zegara.
Mnisi zamilkli.
Lu-tze usmiechnal sie ponuro.
— A dziesiec dni pozniej…
— Czas sie zatrzymal — dokonczyl Lobsang.
— Mozna i tak to ujac — zgodzil sie Lu-tze. Poczerwienial.
Jeden z mnichow polozyl mu dlon na ramieniu.
— Juz dobrze, sprzataczu — powiedzial uspokajajaco. — Wiemy, ze nie mogles tam dotrzec na czas.
— Docieranie na czas jest podobno tym, co robimy — odparl Lu-tze. — Bylem juz prawie przy tych nieszczesnych drzwiach, Charlie. Za wiele zamkow, za malo czasu…
Za nim mandala powrocila do powolnego odmierzania terazniejszosci.
— To nie byla twoja wina — zapewnil mnich.
Lu-tze strzasnal jego dlon, odwrocil sie i nad ramieniem glownego akolity spojrzal na opata.
— Prosze o zgode na wytropienie go natychmiast, swiatobliwy. — Stuknal sie palcem w nos. — Zlapalem jego zapach! Tyle lat czekalem na okazje! I tym razem nie zawiode!
Wsrod ciszy opat wydmuchal mleczna banke.
— To bedzie znowu w Uberwaldzie — stwierdzil Lu-tze. W jego glosie zabrzmial blagalny ton. — Tam wlasnie majstruja przy elektryce. Znam kazda piedz tego kraju! Daj mi paru ludzi, a przetniemy te sprawe, zanim wypaczkuje.
—
Jeden z mnichow uniosl wzrok znad zwoju, ktory mu podano.
— Tak sie wydaje, wasza swiatobliwosc.
— Przekazcie moje gratulacje dla operatora tablicy
— Ale Shoblang nie zyje — mruknal Lu-tze.
Opat przestal wypuszczac babelki.
— Smutna wiadomosc. Jak rozumiem, byl twoim przyjacielem.
— To nie powinno sie wydarzyc — powiedzial sprzatacz. — Nie powinno.
— Uspokoj sie, Lu-tze. Wkrotce z toba porozmawiam.
Glowny akolita, ponaglony uderzeniem gumowa malpka w ucho, odszedl pospiesznie.
Tlum zaczal sie przerzedzac, gdy mnisi wracali do swoich obowiazkow. Wkrotce Lu-tze i Lobsang zostali sami. Patrzyli z gory na mandale.
Lu-tze odchrzaknal.
— Widzisz te szpule na koncu? — zapytal. — Mala rejestruje wzory kazdego dnia, a potem wszystko, co ciekawe, magazynowane jest w tych wielkich.
— Wlasnie sobie przedpomnialem, ze to powiesz.
— Dobre slowo. Calkiem dobre. Masz talent. — Lu-tze znizyl glos. — Ktos nas obserwuje?
Lobsang rozejrzal sie wokol.
— Kilka osob jeszcze zostalo.
Lu-tze znowu zaczal mowic glosniej.
— Uczyli cie o Wielkim Krachu?
— Slyszalem tylko plotki, sprzataczu.
— Tak, plotek nie brakowalo. „Dzien, w ktorym czas zamarl” i takie rzeczy. — Lu-tze westchnal. — Wiesz, wiekszosc tego, czego cie nauczono, to klamstwa. Czasami, kiedy poznasz cala prawde naraz, nie mozesz jej zrozumiec. Znales chyba dobrze Ankh-Morpork, co? Byles kiedys w operze?
— Tylko na cwiczeniach z kradziezy kieszonkowych, sprzataczu.
— A zastanowiles sie kiedys nad tym? Zauwazyles ten maly teatr po drugiej stronie ulicy? Nazywa sie Disk, o ile pamietam.
— O tak! Kupowalismy najtansze bilety, siadalismy na ziemi i rzucalismy orzeszki na scene.
— I nie sklonilo cie to do myslenia? Wielki gmach opery, caly w pluszach i zloceniach, wielkie orkiestry, a obok stoi maly teatrzyk kryty strzecha, z golego drewna, bez siedzen, i jeden gosc gra na rozku dla akompaniamentu?
Lobsang wzruszyl ramionami.
— Wlasciwie nie. Tak po prostu jest.
Lu-tze niemal sie usmiechnal.
— Bardzo elastyczne sa te ludzkie umysly. Zadziwiajace, jak potrafia sie rozciagnac, by cos dopasowac. Wykonalismy tam niezla robote…
— Lu-tze?
Jeden z mlodszych akolitow czekal z szacunkiem.
— Opat przyjmie cie teraz — oznajmil.
— To dobrze. — Sprzatacz szturchnal Lobsanga i szepnal: — Ruszamy do Ankh-Morpork, maly.
— Co? Mowiles przeciez, ze chcesz, by cie wyslano…
Lu-tze mrugnal porozumiewawczo.
— Poniewaz jest napisane: „Ci, ktorzy prosza, nie dostaja”, rozumiesz. Istnieje wiele lepszych sposobow zduszenia
— Istnieje?
— O tak, jesli masz dosyc