— To na pewno jest bardzo madry.
— Calkiem madry, calkiem madry. Ale wiek niekoniecznie idzie w parze z madroscia. Juz dawno to zauwazylem — oswiadczyl Lu-tze, kiedy zblizali sie do komnat opata. — Niektorzy ludzie po prostu staja sie glupi z wiekszym autorytetem. Nie jego swiatobliwosc, oczywiscie.
Opat siedzial w swoim krzeselku i wlasnie chlapnal lyzka pozywnej papki. Glowny akolita usmiechal sie jak czlowiek, ktorego stanowisko zalezy od tego, czy potrafi sie zachwycac, ze przecier pasternakowo-agrestowy scieka mu z czola.
Lobsangowi przyszlo do glowy, nie po raz pierwszy, ze ataki opata na tego czlowieka nie sa czysto przypadkowe. Akolita w istocie byl osobnikiem budzacym delikatna niechec, a u kazdego zdrowo myslacego budzil trudne do opanowania pragnienie wylania mu jakiejs mazi na glowe i uderzenia go gumowym jakiem. Opat byl juz dostatecznie stary, by sluchac glosu swego wewnetrznego dziecka.
— Wasza swiatobliwosc mnie wzywal. — Lu-tze sklonil sie z szacunkiem.
Opat wylal swoja miseczke na szate akolity.
—
— Osiemset, wasza swiatobliwosc. To zaden wiek.
— A jednak wiele czasu spedziles w swiecie. Jak rozumiem, planowales sie wycofac i zajac pielegnacja swych ogrodow.
— Tak, ale…
— Ale — opat usmiechnal sie anielsko — jak stary rumak bojowy wolasz „ihaha”, slyszac granie trab.
— Nie wydaje mi sie — odparl sprzatacz. — W trabach nie ma nic zabawnego.
— Chodzilo mi o to, ze tesknisz, by znowu wyjsc w pole. Ale od wielu lat pomagasz w szkoleniu agentow terenowych, prawda? Tych osobnikow?
Pod sciana siedzialo kilku krzepkich, muskularnych mezczyzn. Byli wyekwipowani do drogi, ubrani w luzne czarne kostiumy i mieli przytroczone na plecach zwiniete maty do spania. Niesmialo skineli glowami Lu-tze. Ponad maskami zaslaniajacymi dolne czesci twarzy ich oczy spogladaly z zaklopotaniem.
— Robilem, co moglem — przyznal Lu-tze. — Oczywiscie szkolili ich inni. Ja tylko staralem sie naprawic szkody. Nie uczylem ich, jak byc ninjami. — Szturchnal Lobsanga. — To slowo, moj uczniu, oznacza po agatejsku „Puszczony Wiatr” — dodal scenicznym szeptem.
— Sugeruje, zeby wyslac ich natychmiast
—
— Absolutnie, wasza swiatobliwosc.
— To rozkaz!
— Rozumiem, oczywiscie.
— Zdarzalo ci sie
— Byla to decyzja taktyczna, podjeta przez czlowieka na miejscu akcji, wasza swiatobliwosc. Pewna interpretacja twojego rozkazu.
— Chodzi ci o to, ze udales sie tam, gdzie wyraznie zakazalem ci sie udawac, i zrobiles to, czego absolutnie ci zabronilem robic?
— Tak, wasza swiatobliwosc. Czasami aby podniesc hustawke, trzeba nacisnac na jej drugi koniec. Kiedy zrobilem to, czego nie nalezalo robic, w miejscu, gdzie nie powinno mnie byc, osiagnalem to, czego nalezalo dokonac w miejscu, gdzie powinno sie to zdarzyc.
Opat rzucil sprzataczowi dlugie, surowe spojrzenie — ktore tak dobrze wychodza dzieciom.
— Lu-tze, nie wolno ci
— Naturalnie, wasza swiatobliwosc. Masz racje, oczywiscie. Ale czy moge w swym starczym zdziecinnieniu podazyc inna sciezka, sciezka madrosci raczej niz przemocy? Chce pokazac temu mlodemu czlowiekowi… Droge.
Mnisi parskneli smiechem.
— Droge Praczki? — zadrwil Rinpo.
— Pani Cosmopilite jest krawcowa — sprostowal chlodno Lu-tze.
— Ktorej madrosc lezy w takich powiedzonkach jak: „Nie zagoi sie, jesli bedziesz rozdrapywal”. — Rinpo mrugnal na innych mnichow.
— Nic sie nie goi, kiedy sie to rozdrapuje — oswiadczyl Lu-tze, a jego chlod byl teraz niczym jezioro spokoju. — Moze to byc nieciekawa i prosta Droga, ale choc skromna i niegodna, jest moja Droga. — Zwrocil sie do opata. — Tak wlasnie kiedys bywalo, wasza swiatobliwosc. Pamietasz? Mistrz i uczen wyruszaja w swiat, gdzie uczen moze uzyskac praktyczne instrukcje poprzez przekazy i przyklady, a potem uczen odnajduje swoja wlasna Droge, a na koncu tej Drogi…
— …odnajduje siebie
— Najpierw odnajduje nauczyciela — poprawil Lu-tze.
— Ma szczescie, ze to ty
— Swiatobliwy mezu, w naturze Drog lezy to, ze nikt nie jest pewien, kim moze byc nauczyciel. Ja moge tylko wskazac mu sciezke.
— Ktora bedzie prowadzila w strone miasta — dodal opat.
— Tak — przyznal Lu-tze. — Ankh-Morpork zas lezy bardzo daleko od Uberwaldu. Nie chcesz mnie wyslac do Uberwaldu, gdyz jestem juz starym czlowiekiem. Zatem, prosze z calym naleznym szacunkiem, spelnij kaprys starego czlowieka.
— Nie mam wyboru, kiedy tak to ujmujesz — rzekl opat.
— Wasza swiatobliwosc… — wtracil Rinpo, ktory czul, ze on ma wybor.
Lyzeczka znow uderzyla o tace.
— Lu-tze jest osoba godna najwyzszego szacunku! — zawolal opat. — Ufam mu bezwarunkowo, na pewno postapi wlasciwie. Chcialbym tylko
Lu-tze poklonil sie i chwycil Lobsanga za ramie.
— Idziemy, chlopcze — szepnal. — Znikajmy stad, zanim ktokolwiek to rozgryzie!
Po drodze mineli mlodszego akolite niosacego nieduzy nocnik pomalowany w puszyste kroliczki.
— Nielatwa sprawa taka reinkarnacja — stwierdzil Lu-tze, biegnac korytarzem. — A teraz musimy wydostac sie stad, zanim ktos zacznie kombinowac. Lap swoj spiwor i mate!
— Przeciez nikt nie osmieli sie sprzeciwic poleceniom opata, prawda? — upewnil sie chlopak, kiedy z poslizgiem mineli zakret.
— Ha! Za dziesiec minut poloza go spac, a jesli po obudzeniu dostanie nowa zabawke, moze tak sie zajac wbijaniem kwadratowych zielonych kolkow w czerwone okragle otwory, ze calkiem zapomni, co mowil — stwierdzil Lu-tze. — To polityka, moj maly. Zbyt wielu idiotow zacznie tlumaczyc, ze sa pewni, co opat mial na mysli. Biegnij teraz, spotkamy sie za minute w Ogrodzie Pieciu Niespodzianek.
Kiedy Lobsang dotarl na miejsce, Lu-tze starannie przywiazywal do bambusowej ramy jedna z gor bonsai. Zaciagnal ostatni wezel i wsunal ja do worka, ktory zarzucil na ramie.
— Nie uszkodzi sie? — spytal Lobsang.
— To przeciez gora. Jak mozna ja uszkodzic? — Lu-tze chwycil miotle. — Zanim pojdziemy, pogadamy z moim starym przyjacielem. Moze wezmiemy od niego pare rzeczy.
— Ale co sie dzieje, sprzataczu? — chcial wiedziec Lobsang, ruszajac za starcem.
— Widzisz, chlopcze, to jest tak. Ja i opat, i jeszcze ten gosc, do ktorego sie wybieramy, znamy sie juz od bardzo dawna. Ale sytuacja jest teraz inna. Opat nie moze zwyczajnie powiedziec: „Lu-tze, stary draniu, to ty