— Robilem to setki razy — zapewnil go Lobsang.
— Owszem, w Oi Dong. Ale w dolinie sa wszelkiego rodzaju oslony i zabezpieczenia. Och, nie wiedziales o tym? Krojenie w Oi Dong jest latwe, moj chlopcze. Tutaj to co innego. Powietrze usiluje zagrodzic droge. Popelnisz blad, a staje sie jak skala. Musisz ksztaltowac wokol siebie warstwe, zeby przemieszczac sie niczym ryba przez wode. Wiesz, jak to robic?
— Uczylismy sie troche teorii, ale…
— Soto mowil, ze w miescie zatrzymales wokol siebie czas. Nazywa sie to Pozycja Kojota. Bardzo trudna do wykonania, a nie sadze, zeby was tego uczyli w Gildii Zlodziei, co?
— Mysle, ze mialem szczescie, sprzataczu.
— Dobrze. I tak trzymaj. Mamy mnostwo czasu, zebys to przecwiczyl, zanim przekroczymy granice sniegu. Naucz sie, zanim pojdziesz po trawie, albo pozegnaj sie ze stopami.
To bylo jak chodzenie wsrod zachodow slonca, choc slonce stalo wysoko na niebie i ledwie sie poruszalo. Swiat przed nimi nabral odcienia fioletu, a z tylu — kiedy Lobsang sie obejrzal — przypominal barwa stara krew. I byl pusty. A najgorsza, jak uswiadomil sobie chlopak, okazala sie cisza. Niby rozbrzmiewal jakis dzwiek, tak jakby niskie skwierczenie, ale na granicy slyszalnosci. Kroki byly dziwnie przytlumione, a ich odglos docieral do uszu niezsynchronizowany z poruszeniami stop.
Dotarli do granic doliny i opuscili nieskonczona wiosne, przechodzac do rzeczywistego swiata sniegow. Chlod objal Lobsanga, poruszajac sie wolno niczym noz sadysty.
Lu-tze szedl przodem, jak gdyby calkiem nieczuly.
Oczywiscie, tak mowila jedna z historii o nim. Lu-tze, jak opowiadano, potrafil isc cale mile przy takiej pogodzie, ze same chmury zamarzaly i roztrzaskiwaly sie, spadajac z nieba. Zimno nie mialo na niego wplywu, jak twierdzono.
A jednak…
W tych historiach Lu-tze bywal wiekszy, silniejszy… nie byl chudym, niskim i lysym staruszkiem, ktory woli unikac walki.
— Sprzataczu!
Lu-tze zatrzymal sie i odwrocil. Jego kontur rozmyl sie na moment, kiedy Lobsang wywijal sie z czasu. Kolory wrocily do swiata, a zimno, choc utracilo moc swidra, wciaz kasalo mocno.
— Tak, chlopcze?
— Zamierzasz mnie uczyc, prawda?
— O ile zostalo jeszcze cos, czego nie wiesz, cudzie natury — rzekl oschle Lu-tze. — Kroisz dobrze, to widze.
— Nie wiem, jak mozesz wytrzymac ten mroz!
— Ach, nie znasz tego sekretu?
— Taka sile daje ci Droga pani Cosmopilite?
Lu-tze podwinal szate i zatanczyl na sniegu, odslaniajac swe chude nogi okryte grubymi, zoltawymi rurami.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze — powiedzial. — Wciaz jeszcze mi przysyla te podwojnie dziergane kalesony, jedwab od wewnatrz, potem trzy warstwy welny, wzmacniane kliny i wygodne klapy. Bardzo rozsadna cena szesc dolarow za pare, poniewaz jestem starym klientem. Jest bowiem napisane: „Ubieraj sie cieplo, bo przeziebisz sie na smierc”.
— Wiec to tylko sztuczka?
Lu-tze zdziwil sie wyraznie.
— Co?
— No, to wszystko sa sztuczki, prawda? Wszyscy uwazaja cie za wielkiego bohatera, a… ty nie walczysz. Oni mysla, ze posiadles wszelkie odmiany tajemnej wiedzy, ale to… to tylko… oszukiwanie ludzi! Tak? Nawet opata? Mialem nadzieje, ze nauczysz mnie… tego, co warto jest poznac…
— Mam jej adres, jesli o to ci chodzi. Mozesz powolac sie na mnie… No tak, widze, ze nie o tym myslales, prawda?
— Nie chce byc niewdzieczny, tylko ze myslalem…
— Myslales, ze powinienem wykorzystywac tajemne moce, ktore posiadlem po dlugim zyciu poswieconym zdobywaniu wiedzy, tylko po to, zeby nie marzly mi nogi?
— No…
— Deprecjonowac swiete nauki dla dobra moich kolan? Tak uwazasz?
— Jesli tak to ujmujesz…
I wtedy cos kazalo Lobsangowi spojrzec w dol.
Sam stal w szesciocalowej warstwie sniegu. Ale Lu-tze wcale nie. Jego sandaly tkwily w dwoch kaluzach. Lod topnial wokol palcow… jego rozowych, cieplych palcow.
— Palce u nog to calkiem inna sprawa — oswiadczyl sprzatacz. — Pani Cosmopilite jest prawdziwa czarodziejka, jesli chodzi o kalesony, ale nie potrafi zrobic porzadnej skarpety.
Lobsang uniosl glowe i zobaczyl, ze sprzatacz mruga do niego porozumiewawczo.
— Zawsze pamietaj o Pierwszej Zasadzie… — Lu-tze poklepal wstrzasnietego chlopca po ramieniu. — Ale dobrze sobie radzisz — pochwalil. — Usiadzmy gdzies spokojnie i napijmy sie herbaty.
Wskazal kilka skal, ktore gwarantowaly jakas oslone od wiatru. Snieg zbieral sie pod nimi w wielkich bialych kopcach.
— Lu-tze…
— Slucham cie, chlopcze.
— Mam pytanie. Czy mozesz odpowiedziec na nie wprost?
— Sprobuje, oczywiscie.
— Co sie tu dzieje, u demona?
Lu-tze zmiotl snieg z kamienia.
— No tak… — rzekl. — Jedno z tych trudnych…
Igor musial to przyznac: jesli chodzi o dokonywanie dziwnych rzeczy, czlowiek normalny wygrywal z szalencem jedna reka.
Przyzwyczajony byl do panow, ktorzy — mimo wykonywania wspanialych stojek na rekach na krawedzi krzywej psychicznej katastrofy — nie potrafili bez mapy wciagnac wlasnych spodni. Jak wszystkie Igory, nauczyl sie z nimi pracowac. Prawde mowiac, nie bylo to takie trudne (choc niekiedy wymagalo pracy na cmentarnej wachcie). Kiedy juz wprowadzilo sie ich w rutyne, mozna bylo sie zajac wlasna robota, a oni nie przeszkadzali, dopoki nie trzeba bylo wystawic piorunochronu.
Z Jeremym wygladalo to calkiem inaczej. Naprawde byl czlowiekiem, wedlug ktorego mozna regulowac zegarek. Igor nigdy jeszcze nie widzial tak zorganizowanego zycia, tak ograniczonego, tak wyliczonego. Zaczal myslec o swoim panu jak o tiktaktorze.
Jeden z wczesniejszych panow Igora zbudowal kiedys tiktaktora, calego z dzwigni, kolek zebatych, korb i przekladni. Ten stwor zamiast mozgu mial dluga tasme z dziurkami, zamiast serca — wielka sprezyne. Jesli tylko wszystko w kuchni bylo bardzo starannie ulozone, potrafil zamiesc podloge i zrobic filizanke znosnej herbaty. Jesli wszystko nie bylo starannie ulozone, brzeczacy, tykajacy stwor zdzieral tynk ze scian i robil filizanke wscieklego kota.