trudno samymi rekami zabic czlowieka, ktory nie chce dac sie zabic.
Vimes strzasnal z dloni kastet, poniewaz teraz zamierzal dusic. Nie mial jednak miejsca. Carcer usilowal wbic mu kciuk w oko.
Przetaczali sie po grobach, szarpiac sie i walczac o przewage. Krew naplywala Vimesowi do lewego oka. Jego wscieklosc potrzebowala tylko jednej sekundy, ale nie mogla jej uzyskac.
Potoczyl sie i wyrzucil reke w bok.
I trafil na miecz. Przetoczyl sie znowu, i jeszcze raz, po czym wstal z bronia w reku.
Carcer takze sie obrocil i teraz podnosil, zaskakujaco szybko jak na czlowieka z jednym tylko sprawnym kolanem. Vimes zauwazyl, ze podciaga sie, chwytajac za krzak bzu; kwiaty i aromat splywaly w ciemnosci ku ziemi.
Zgrzytnal metal. Na chwile blysnelo ostrze noza. I zabrzmial krotki chichot, ten smieszek, mowiacy: przyznasz, ze niezla zabawa, co?
— No wiec kto mnie teraz aresztuje? — zapytal Carcer. Obaj dyszeli ciezko. — Sierzant Keel czy komendant Vimes?
— A kto powiedzial, ze bedziesz aresztowany? — Vimes usilowal wypelnic pluca powietrzem. — To jest obrona wlasna.
— Byla, panie Vimes — oswiadczyl cien. — Tylko ze teraz stoje przed toba. — Metal upadl na zwirowa alejke. — I nie jestem juz uzbrojony, haha. Odrzucilem moja ostatnia bron. Nie mozesz zabic bezbronnego, panie Vimes. Musisz mnie teraz aresztowac. Zawlec mnie do Vetinariego. Pozwolic mi powiedziec, co mam do powiedzenia, haha. Nie mozesz mnie zabic, kiedy tak sobie stoje.
— Nikt nie chce sluchac, co masz do powiedzenia, Carcer.
— No to musisz mnie zabic, panie Vimes. Nie mam broni. Nie moge uciekac.
— Zawsze masz zapasowy noz, Carcer — stwierdzil Vimes mimo ryku bestii.
— Nie tym razem. Ale spokojnie, panie Vimes. Nie mozna miec do czlowieka pretensji o to, ze probuje, co? Czlowiek musi sie jakos starac, prawda? Bez urazy, co?
To byl caly Carcer. Bez urazy. Stara sie. Nie mozna miec pretensji o to, ze probuje.
Te niewinne slowa w jego ustach stawaly sie brudne.
Vimes zblizyl sie o krok.
— Masz przytulny dom, panie Vimes. A co ja mam?
I byl przekonujacy. Potrafil nabrac kazdego. Mozna bylo niemal zapomniec o trupach.
Vimes spojrzal pod nogi.
— Oj, przepraszam — powiedzial Carcer. — Przeszedlem po twoim grobie… Ale nie chcialem urazic…
Vimes milczal. Bestia wyla wsciekle. Chciala zamknac te gebe.
— Nie zabijesz mnie przeciez, panie Vimes. Nie ty. Nie z ta odznaka. To nie w twoim stylu, panie Vimes.
Vimes niemal machinalnym gestem zerwal odznake z munduru.
— No tak… Wiem, ze chcesz mnie nastraszyc, panie Vimes. I wielu by uznalo, ze masz do tego prawo. Ale patrz, co robie: wyrzucam teraz moj drugi noz, haha, wiedziales, ze mam drugi, co?
Ten glos… potrafil sprawic, ze czlowiek zaczynal watpic w to, o czym wiedzial.
— Dobrze, dobrze, widze, ze jestes zdenerwowany, haha, nic dziwnego, a przeciez wiesz, ze zawsze mam tez trzeci noz… No wiec rzucam go teraz, popatrz, juz upadl.
Vimesa dzielil od niego juz tylko jeden, moze dwa kroki.
— To koniec, panie Vimes. Nie mam wiecej nozy. Nie moge uciec. Poddaje sie. Tym razem zadnych sztuczek, rezygnuje. Aresztuj mnie tylko. Przez pamiec starych czasow.
Bestia ryczala w umysle Vimesa. Wrzeszczala, ze nikt nie bedzie mial pretensji, jesli pozbawi kata dziesieciu dolarow i darmowego sniadania. A mozna tez tlumaczyc, ze szybkie pchniecie w tej chwili bedzie rozwiazaniem milosiernym, bo kazdy kat wie, ze mozna sprawe zalatwic lekko albo ciezko, a w kraju nie bylo nikogo, kto pozwolilby Carcerowi lekko odejsc. Bogowie swiadkami, ze ta kanalia na to zasluzyla…
…ale mlody Sam przygladal mu sie poprzez trzydziesci lat.
Kiedy my sie zalamujemy, wszystko sie zalamuje. Tak to dziala. Mozna to naginac, a jesli bedzie dosc gorace, mozna zwinac w obrecz. Ale nie mozna lamac. Kiedy sie zlamie, lamie sie coraz dalej, az w koncu nic nie pozostaje nienaruszone. A zaczyna sie to tutaj i teraz.
Opuscil miecz.
Carcer uniosl glowe i wyszczerzyl zeby.
— Nigdy nie smakuje jak nalezy — powiedzial. — Takie jajko bez soli, haha…
Vimes poczul, ze reka sama sie podnosi…
I znieruchomial. Wscieklosc stezala.
Bestia szalala wokol. I byla tylko bestia. Uzyteczna, ale jednak bestia. Mozna ja trzymac na lancuchu, kazac tanczyc albo zonglowac pilkami. Nie myslala. Byla tepa. Za to czlowiek… czlowiek nie byl bestia.
Nie musial robic tego, co chciala. Kiedy jej sluchal, wygrywal Carcer.
Rzucil miecz.
Carcer wpatrywal sie w niego; blysk naglego usmiechu Vimesa bardziej niepokoil niz stezaly grymas wscieklosci. I nagle w dloni Carcera blysnela stal. Ale Vimes byl juz przy nim, chwycil za reke, raz za razem uderzal nia o nagrobek Keela, az z pokrwawionych palcow wypadl czwarty noz. Wtedy postawil Carcera na nogi, wykrecajac do tylu obie rece, i pchnal z calej sily na mur.
— Widzisz to niebo, Carcer? — zapytal, z ustami tuz przy uchu tamtego. — To jest zachod slonca. I gwiazdy. I jutro beda tym jasniej swiecic na mojego chlopaka, Sama, bo nie beda swiecic na ciebie, Carcer. A to z tej przyczyny, ze zanim jeszcze rankiem rosa wyschnie na lisciach, zaciagne cie przed Vetinariego. Beda tam swiadkowie, caly tlum, i moze nawet obronca dla ciebie, jesli znajdzie sie prawnik, ktory na powaznie potrafi cie bronic. A potem, Carcer, zawieziemy cie na Tanty, jedna szubienica, bez kolejki, i mozesz zatanczyc konopne fandango. Pozniej spokojnie wroce do domu i moze nawet zjem jajko na twardo.
— Sprawiasz mi bol!
— A wiesz, ze masz racje, Carcer! — Vimes zlapal oba przeguby Carcera w zelaznym uchwycie, po czym oderwal rekaw swojej koszuli. — Rzeczywiscie sprawiam, a nadal postepuje zgodnie z regulaminem. — Kilka razy okrecil rece plotnem i zawiazal mocno. — Dopilnuje, Carcer, zebys mial w celi wode. Dopilnuje, zebys dostal sniadanie, jakiego sobie zazyczysz. Dopilnuje, zeby kat nie byl niedbaly i nie dal ci sie powoli dlawic na smierc. Sprawdze nawet, czy nasmarowali zapadnie.
Zwolnil uchwyt. Carcer zachwial sie, a Vimes podcial mu nogi.
— Machina sie nie popsula, Carcer. Machina czeka na ciebie. — Oderwal rekaw od koszuli wieznia i obwiazal mu kostki. — Miasto cie zabije. Zakreca sie odpowiednie tryby. Bedzie sprawiedliwie, zadbam o to. Potem nie powiesz, ze nie miales uczciwego procesu. Nic juz nie powiesz, haha. O to tez zadbam…
Odstapil.
— Dobry wieczor, wasza laskawosc — odezwal sie lord Vetinari.
W fakturze ciemnosci wystapila zmiana, ktora mogla miec ksztalt czlowieka.
Vimes chwycil miecz i wytezyl wzrok. Sylwetka zblizyla sie, stala sie rozpoznawalna.
— Jak dlugo pan tu jest? — zapytal gniewnie.
— Och… od jakiegos czasu — odparl Vetinari. — Podobnie jak pan, wole przychodzic tu samotnie i… kontemplowac.
— Stal pan bardzo cicho — stwierdzil oskarzycielsko Vimes.
— Czy to przestepstwo, wasza laskawosc?
— I slyszal pan…?
— Bardzo sprawne aresztowanie — pochwalil Vetinari. — Gratulacje, wasza laskawosc.
Vimes zerknal na niezakrwawiony miecz.
— Tak, chyba tak — mruknal, chwilowo zbity z tropu.
— Z powodu narodzin panskiego syna, chcialem powiedziec.
— Och… tak. Oczywiscie. Tak. No… Bardzo dziekuje.
— Zdrowy chlopak, jak dano mi do zrozumienia.
— Tak samo bysmy sie cieszyli z corki — zapewnil pospiesznie Vimes.
— Naturalnie. To w koncu nowoczesne czasy. Och, widze, ze zgubil pan odznake.