Vimes spojrzal na wysoka trawe.
— Przyjde rano i ja znajde. Ale to… — Podniosl jeczacego Carcera i stekajac, zarzucil go sobie na ramie. — To trafi ze mna do Pseudopolis Yardu od razu.
Szli wolno zwirowa alejka, zostawiajac za soba aromat bzow. Przed nimi czekal codzienny odor swiata.
— Wie pan — odezwal sie lord Vetinari po chwili — czesto przychodzilo mi na mysl, ze ci ludzie zasluguja na jakis odpowiedni pomnik.
— Tak? — odpowiedzial wymijajaco Vimes. Serce wciaz bilo mu mocno. — Moze na ktoryms z glownych placow?
— Tak, to bylby niezly pomysl.
— Moze jakas scenka w brazie? — rzucil Vimes sarkastycznie. — Na przyklad wszystkich siedmiu wznoszacych flage?
— W brazie, tak…
— Naprawde? I do tego jakis budujacy slogan?
— Cos w rodzaju, na przyklad: „Wykonali prace, ktora musieli wykonac”?
— Nie! — oswiadczyl Vimes, zatrzymujac sie przed latarnia nad wejsciem do krypty. — Jak pan smie? Jak mozna? W tym dniu! W tym miejscu! Oni wykonali prace, ktorej wcale nie musieli wykonywac, a pan nic im juz ofiarowac nie moze! Rozumie pan? Walczyli za tych, ktorych porzucono, walczyli za siebie nawzajem i zostali zdradzeni! Tacy ludzie jak oni sa zawsze! Co komu przyjdzie z pomnika? Najwyzej wzbudzi u nowych durniow wiare, ze zostana bohaterami. Oni by tego nie chcieli. Prosze zostawic ich w spokoju. Na wiecznosc.
Przez chwile szli w klopotliwym milczeniu, a potem znow odezwal sie Vetinari, jakby nie bylo wybuchu Vimesa.
— Na szczescie, jak sie zdaje, nowy diakon w swiatyni nagle poczul powolanie.
— Jakie powolanie? — zdziwil sie Vimes. Serce bilo mu w przyspieszonym rytmie.
— Nigdy nie orientowalem sie za dobrze w kwestiach religijnych, ale wydaje sie, ze napelnilo go gorace pragnienie, by glosic dobra nowine wsrod nieoswieconych pogan.
— Gdzie?
— Zasugerowalem Ting Ling.
— Przeciez to na drugim koncu swiata!
— Wie pan, zadne miejsce nie jest zbyt odlegle dla gloszenia dobrej nowiny, sierzancie.
— No, to przynajmniej zalatwia…
Vimes zatrzymal sie przy bramie cmentarza. Nad glowa migotala mu kolejna lampa. Upuscil Carcera na ziemie.
— Wiedzial pan? Wiedzial pan, do demona, tak?
— Nie, az do… no, jakiejs sekundy temu — odparl Vetinari. — Musze pana zapytac jak mezczyzna mezczyzne, komendancie. Czy zastanawial sie pan kiedys, dlaczego nosze bez?
— Tak, zastanawialem sie.
— Ale nigdy pan nie zapytal.
— Nie, nigdy nie zapytalem — przyznal Vimes krotko. — To kwiat. Kazdy moze nosic kwiat.
— W tym dniu? W tym miejscu?
— Wiec prosze mi powiedziec.
— Przypomne wiec ten dzien, kiedy poslano mnie z pilnym zleceniem — zaczal Vetinari. — Mialem ocalic zycie pewnego czlowieka. Skrytobojca nieczesto dostaje takie zadanie, chociaz w rzeczywistosci juz raz go wczesniej uratowalem.
Rzucil Vimesowi zagadkowe spojrzenie.
— Zastrzelil pan czlowieka, ktory mierzyl do mnie z kuszy? — spytal Vimes.
— Zgadl pan, komendancie! Tak. Mam dobre oko na sytuacje… niespotykane. Ale tym razem walczylem z czasem. Ulice byly zablokowane. Wszedzie panowal chaos i zamieszanie, a przeciez nie wiedzialem nawet, gdzie mam tego czlowieka szukac. W koncu wybralem droge po dachach. I tak przybylem wreszcie na Kablowa, gdzie trwalo zamieszanie innego rodzaju.
— Prosze opowiedziec, co pan widzial — poprosil Vimes.
— Widzialem, jak Carcer… znika. I widzialem, jak John Keel ginie. A w kazdym razie widzialem go martwego.
— Doprawdy… — mruknal Vimes.
— Wlaczylem sie do walki. Porwalem od lezacego kisc bzu i chwycilem kwiat w zeby. Chce wierzyc, ze moj udzial zrobil roznice; na pewno zabilem czterech ludzi, choc nie czerpie z tego specjalnej dumy. To byly zbiry, opryszki. Bez zadnej techniki. Poza tym ich przywodca najwyrazniej uciekl, a wraz z nim rozpadlo sie to morale, jakie w ogole mieli. Ludzie z kwiatami bzu, musze powiedziec, walczyli jak lwy. Bez finezji, przyznaje, ale kiedy oni zobaczyli, ze ich przywodca padl, rozszarpali przeciwnikow na strzepy. Zdumiewajace. Pozniej, juz po wszystkim, przyjrzalem sie Johnowi Keelowi. Bo to byl John Keel, jak moglyby sie pojawic jakiekolwiek watpliwosci? Byl pokrwawiony, oczywiscie. Wszedzie bylo pelno krwi. Chociaz jego rany wydawaly sie odrobine stare. A smierc, jak wiadomo, zmienia ludzi. Pamietam jednak, ze pomyslalem: Az tak? Odlozylem te sprawe jako polowe tajemnicy, a dzisiaj… sierzancie… odkrylismy druga polowe. To cudowne, jak ludzie moga byc do siebie podobni, nieprawdaz? Wyobrazam sobie, ze nawet panski sierzant Colon niczego nie zauwazyl. Widzial przeciez, jak Keel ginie, i patrzyl, jak pan dorasta…
— Dokad to prowadzi? — zapytal ostro Vimes.
— Donikad, komendancie. Co moglbym udowodnic? I po co mialbym czegos dowodzic?
— W takim razie nic nie odpowiem.
— Nie przychodzi mi do glowy, co moglby pan odpowiedziec — stwierdzil Vetinari. — Nie. Zgadzam sie. Zostawmy martwych w spokoju. Ale dla pana, komendancie, jako prezent z okazji narodzin…
— Nie ma nic, czego bym chcial — przerwal mu szybko Vimes. — Nie moze mnie pan wyzej awansowac. Nie zostalo nic, czym moglby mnie pan przekupic. Mam wiecej, niz zasluguje. Straz dziala dobrze. Nie potrzebujemy nawet nowej tarczy do strzalek…
— W imie pamieci zmarlego Johna Keela… — zaczal Vetinari.
— Ostrzegalem pana… — …moge panu oddac posterunek przy Kopalni Melasy.
Zapadla cisza, w ktorej slychac bylo tylko wysokie piski polujacych wsrod topoli nietoperzy.
— Smok go spalil lata temu — wymruczal po chwili Vimes. — Jakies krasnoludy mieszkaja teraz w piwnicy.
— Owszem, komendancie. Ale krasnoludy… Coz, krasnoludy sa tak odswiezajaco otwarte na kwestie pieniedzy. Im wiecej pieniedzy proponuje im miasto, tym mniej krasnoludow tam zostaje. Stajnia stoi nadal i stara wieza wyciagowa tez. Dookola solidne kamienne mury. Mozna wszystko odbudowac. Dla pamieci Johna Keela, czlowieka, ktory w ciagu kilku krotkich dni odmienil zycie wielu ludzi, a moze tez ocalil nieco normalnosci w oblakanym swiecie. Za pare miesiecy moglby pan zapalic lampe nad wejsciem.
I znowu slychac bylo tylko nietoperze.
Moze nawet udaloby sie odtworzyc zapach, myslal Vimes. Moze byloby nad wychodkiem okno, ktore by sie otwieralo po uderzeniu w odpowiednie miejsce. Moze nowi straznicy dadza sie nauczyc starych sztuczek…
— Przydaloby sie nam wiecej miejsca, to prawda — przyznal z pewnym wysilkiem.
— Widze, ze ten pomysl juz sie panu spodobal — stwierdzil Vetinari. — Gdyby zechcial pan zjawic sie jutro w moim gabinecie, moglibysmy ustalic…
— Jutro jest proces — przypomnial ostro Vimes.
— A tak, oczywiscie. I bedzie uczciwy — zapewnil Patrycjusz.
— Lepiej, zeby byl — oswiadczyl Vimes. — W koncu zalezy mi, zeby ten dran trafil na szubienice.
— W takim razie — podjal Vetinari — moze potem bysmy…
— Potem wracam na jakis czas do domu, do mojej rodziny.
— Swietnie! Dobrze powiedziane — stwierdzil Vetinari, nie tracac tempa. — Musze wyrazic uznanie dla panskich krasomowczych talentow. — A Vimes doslyszal nute ostrzezenia w jego glosie, gdy dodal: — W tym dniu, komendancie. I w tym miejscu.
— Sierzancie sztabowy, jesli wolno, bardzo dziekuje — odparl Vimes. — Na razie.
Zlapal Carcera za kolnierz i powlokl go na spotkanie sprawiedliwosci.