dwadziescia minut…
— …jesli sie tak zastanowic, to zwykly doktorek…
— …jak wszystko dobrze sie skonczy, Kamienna Geba obsypie go zlotem…
— …tak, a jak sie skonczy zle?
Vimes wlozyl uliczny mundur. Poruszal sie wolno i sila woli zmuszal wszystkie konczyny, by zajely wlasciwe miejsca. Uczesal sie. Zszedl do holu. Z helmem na kolanach usiadl na niewygodnym krzesle. Wokol niego krzataly sie duchy zywych i umarlych.
Zwykle — zawsze — istniala jakas czesc Vimesa, ktora obserwowala pozostale czesci, poniewaz byl policjantem do szpiku kosci. Tym razem jej nie bylo. Siedziala z cala reszta Vimesa, patrzyla w pustke i czekala.
— …niech ktos zaniesie jeszcze reczniki…
— …teraz poprosil o duza brandy!
— …chce sie widziec z panem Vimesem!
Mozg rozjarzyl sie od jakiejs lampki kontrolnej dzialajacej na najbardziej podstawowym poziomie. Vimes wszedl po schodach z helmem pod pacha, jak czlowiek, ktory ma wysluchac wyroku. Zapukal do drzwi.
Otworzyl mu Lawn. W drugiej rece trzymal duzy kieliszek brandy. Odsunal sie z usmiechem.
Sybil siedziala w lozku. Trzymala cos owinietego w szal.
— Ma na imie Sam, Sam — powiedziala. — I zadnych dyskusji.
Zajasnialo slonce.
— Naucze go chodzic — rozpromienil sie Vimes. — Potrafie uczyc ludzi chodzenia!
I zasnal, zanim uderzyl o dywan.
To byl przyjemny spacer w pogodny wieczor. Ciagnac za soba smuge dymu z cygara, Vimes dotarl do Pseudopolis Yardu, gdzie wysluchal oklaskow i gratulacji, a takze podziekowal swoim ludziom za piekne kwiaty.
Nastepnym przystankiem byl dom doktora Lawna, gdzie usiadl i dluzsza chwile rozmawial o takich sprawach jak pamiec, ktora potrafi byc zawodna, oraz zapomnienie, ktore moze sie okazac bardzo korzystne.
Potem razem z lekarzem udal sie do banku. Instytucja ta, co nie powinno dziwic, chetnie podjela prace poza normalnymi godzinami, by obsluzyc klienta, ktory byl diukiem, najbogatszym czlowiekiem w miescie i komendantem Strazy Miejskiej oraz — co nie najmniej wazne — byl tez gotow rozwalic drzwi. Tam podpisal przekazanie stu tysiecy dolarow oraz wlasnosci duzego naroznego budynku przy Gesiej Bramie na rzecz niejakiego doktora J. Lawna.
Potem, juz samotnie, poszedl na cmentarz Pomniejszych Bostw. Prawowity Pierwszy, niezaleznie od swych prywatnych opinii, wiedzial, ze w te noc nie powinien zamykac bramy. Napelnil tez lampy olejem.
Vimes szedl wolno zwirowana, porosnieta mchem alejka. O zmierzchu kiscie bzu zdawaly sie blyszczec. Ich zapach wisial w powietrzu niczym mgla.
Komendant po gestej trawie dotarl do grobu Johna Keela i usiadl na nagrobku, uwazajac, by nie naruszyc wiencow. Sierzant z pewnoscia by zrozumial, ze gliniarz musi czasem ulzyc swoim stopom.
Vimes dopalil cygaro i zapatrzyl sie w zachodzace slonce.
Po chwili zdal sobie sprawe z cichego drapania po lewej stronie. Mimo zmroku zobaczyl, jak na jednym z grobow zapada sie murawa. Z ziemi wysunela sie szara reka sciskajaca lopate. Kawalki murawy uniosly sie, opadly na boki i Reg Shoe powstal z grobu. Wydobyl sie juz prawie do polowy, kiedy zauwazyl Vimesa i niemal wpadl z powrotem.
— Och! Przestraszyl mnie pan na smierc, panie Vimes!
— Przepraszam, Reg.
— Oczywiscie, kiedy mowie, ze przestraszy mnie pan na smierc… — zaczal ponuro zombi.
— Tak, zrozumialem. Spokojnie tam na dole, co?
— Bardzo spokojnie, sir, bardzo spokojnie. Ale mysle, ze do przyszlego roku musze sobie kupic nastepna trumne. Te nowe nie wytrzymuja dlugo.
— Sadze, ze niewielu spodziewa sie po nich trwalosci — zauwazyl Vimes.
Reg powoli zasypal otwor ziemia.
— Wiem, wszyscy uwazaja to za dziwactwo, ale uwazam, ze jestem im to winien — powiedzial. — Tylko jeden dzien w roku, ale to jakby… solidarnosc.
— Z uciskanymi masami, co? — rzucil Vimes.
— Slucham, sir?
— Ja tam nie bede krytykowal, Reg — zapewnil radosnie Vimes.
To byl moment perfekcji. Nawet Reg, starannie wyrownujacy ziemie i przyklepujacy murawe, nie mogl go zaklocic.
Nadejdzie czas, kiedy wszystko stanie sie jasne, mowil sprzatacz. Moment perfekcji.
Lezacy w tych grobach zgineli za cos waznego. Vimes widzial to w blasku zachodzacego slonca, we wschodzie ksiezyca, w smaku cygara i w cieple, jakie przychodzi z samego zmeczenia.
Historia znalazla sposob. Natura wydarzen ulegla zmianie, ale natura poleglych nie. Paskudne, niegodne starcie doprowadzilo do ich konca — drobny, upstrzony przez muchy przypis historii. Ale oni sami nie byli paskudni ani niegodni. Nie uciekli, choc mogli uciec, nie tracac honoru. Zostali… Zastanowil sie, czy sciezke przed soba widzieli wtedy tak samo wyraznie jak on teraz. Zostali nie dlatego, ze chcieli byc bohaterami, ale postanowili uznac to za swoja robote i mieli ja przed soba…
— To ja juz pojde, sir — powiedzial Reg, zarzucajac na ramie lopate. Wydawal sie bardzo daleki. — Sir?
— Tak, oczywiscie. W porzadku, Reg. Dziekuje — wymamrotal Vimes i w cieplym lsnieniu tej chwili patrzyl, jak kapral maszeruje w mroku alejka do miasta.
John Keel, Billy Wiglet, Horacy Nancyball, Dai Dickins, Cecil „Ryjek” Clapman, Ned Coates i — formalnie — Reg Shoe. Prawdopodobnie nie wiecej niz dwudziestu ludzi w miescie znalo te wszystkie nazwiska, poniewaz nie mieli pomnikow ani tablic pamiatkowych i nic nigdzie nie zostalo zapisane. Trzeba bylo tam byc, zeby wiedziec.
Czul sie zaszczycony, ze mogl tam byc dwa razy.
Slonce zniknelo i rozlala sie noc. Z cieni, gdzie kryla sie w czasie dnia, wyplywaly i laczyly sie strumienie mroku. Mial wrazenie, ze jego zmysly takze sie rozlewaja, wysuwaja jak wasy wielkiego ciemnego kota.
Za brama cmentarza gwar miasta nieco przycichl, choc Ankh-Morpork nigdy naprawde nie zasypialo. Prawdopodobnie ze strachu.
Vimes czul teraz, w tym niezwyklym, niezmaconym spokoju, ze moze uslyszec wszystko, wszystko, jak wtedy, w tej strasznej chwili na ulicy Bohaterow, kiedy historia przyszla odebrac swoje. Slyszal ciche trzaski stygnacego kamiennego muru, szelest ziemi osiadajacej na opuszczonej mogile Rega, szum dlugich traw wokol grobow… tysiace drobnych odglosow laczacych sie w bogata fakture zlokalizowanej ciszy. To byla piesn ciemnosci, a w niej, na samej granicy slyszalnosci — falszywa nuta.
Pomyslmy… Dom jest pilnowany, i to przez ludzi pewnych, ktorym mogl ufac, ze nie beda stac w tepym znudzeniu, ale zachowaja czujnosc przez cala noc. Nie musial im tlumaczyc, jakie to wazne. Czyli dom jest bezpieczny. Wszystkie komisariaty tez wystawily podwojne posterunki…
Cos bylo nie w porzadku z grobem Keela. Zawsze, kazdego roku, lezalo tam jajko, taki drobny zarcik z historii. Ale teraz wydawalo sie, ze nie zostalo nic procz odlamkow skorupki…
Schylil sie, by popatrzec uwazniej, i ostrze swisnelo mu nad glowa.
Bestia byla gotowa. Bestia nie myslala o oslonie i gardzie. Bestia w ogole nie myslala. Ale bez przerwy weszyla, obserwowala cienie, sprawdzala noc… I jeszcze niemal przed swistem miecza pchnela dlon Vimesa do kieszeni.
Pochylony, odwrocil sie i jednym z najznakomitszych produktow pani Goodbody uderzyl Carcera w kolano. Uslyszal, jak cos chrupnelo, rzucil sie w gore i do przodu, i powalil Carcera na ziemie.
Nie bylo w tym zadnej zaplanowanej akcji. Bestia zerwala sie z lancucha i chciala zabijac. Nieczesto sie zdarzalo, by Vimes mial pewnosc, ze moze zmienic swiat na lepsze, ale teraz mial. Wszystko bylo calkiem oczywiste.
A takze bardzo trudne. Miecz zniknal — polecial w trawe. Lecz Carcer walczyl i byl twardy jak dab. Bardzo