— Ale to sprytny typ, sir! — odparl Stuk takim tonem, jakby u gliniarza byla to powazna wada.

— Posluchajcie mnie teraz wszyscy! — rzekl Carcer. — Zeby tym razem niczego nie zepsuc! Keela chce miec zywego, jasne? I tego dzieciaka Vimesa. Z reszta mozecie sobie robic, co wam sie podoba.

— A dlaczego chce go pan wziac zywcem? — zapytal ktos spokojnie. — Wydawalo mi sie, ze Snapcase kazal go zabic. I co wlasciwie az tak zlego zrobil ten dzieciak?

Carcer odwrocil sie i zdziwil, bo stojacy za nim straznik nawet nie drgnal.

— Jak sie nazywasz? — spytal Carcer.

— Coates.

— Ned to ten, o ktorym panu mowilem, sir — wtracil nerwowo Stuk, pochylajac sie nad ramieniem Carcera. — Keel go wywalil, kiedy…

— Zamknij sie — rzucil Carcer, nie spuszczajac wzroku z Coatesa.

W oczach straznika nie dostrzegl sladu leku ani nawet blysku brawury. Coates po prostu patrzyl.

— Myslisz, ze wybrales sie z nami na wycieczke, Coates?

— Nie, kapitanie. Nie lubie Keela. Ale Vimes to zwykly dzieciak, ktorego wciagneli. Co chce pan z nim zrobic?

Carcer pochylil sie. Coates sie nie cofnal.

— Byles rebeliantem, co? Nie lubisz robic tego, co ci kaza, tak?

— Dostana po wielkiej butelce imbirowego piwa na kazdego! — zawolal ktos glosem pijanym zlosliwa radoscia.

Carcer zmierzyl wzrokiem chudego, ubranego na czarno Szczurka. Szczurek byl poobijany, troche dlatego ze probowal sie bronic, kiedy straznicy wydlubywali go z celi, a bardziej dlatego ze na zewnatrz czekali Todzy i Muffer. Ale pozwolono mu zyc; zatluczenie na smierc kogos takiego jak Szczurek bylo dla dwoch pozostalych krepujacym i ponizajacym marnotrawstwem piesci.

Pod spojrzeniem Carcera Szczurek bez watpienia drgnal. Dygotal.

— Prosilem, zebys sie odzywal, ty psi fiutku? — spytal Carcer.

— Nie, sir!

— Wlasnie. Pamietaj o tym. Pewnego dnia moze ci to uratowac zycie. — Carcer ponownie zwrocil sie do Neda. — No dobrze, sloneczko. To jest ten nowy, piekny dzien, o ktorym marzyles. Dostales go. Musimy tylko zmiesc pare wczorajszych resztek. Z rozkazu lorda Snapcase’a, twojego kumpla. Nie do ciebie nalezy pytanie kto i dlaczego. Ale mlody Vimes? No coz, uwazam, ze to dobry chlopak, ktory moze stac sie duma miasta, jesli tylko usunie sie go spod wplywow zlego towarzystwa. Do rzeczy… Stuk twierdzi, ze umiesz myslec. No to powiedz, jak myslisz: co zrobi Keel?

Ned rzucil mu spojrzenie, ktore trwalo odrobine dluzej, niz Carcerowi by odpowiadalo.

— Jest obronca — stwierdzil w koncu. — Wroci na posterunek. Zalozy kilka pulapek, rozstawi ludzi i bedzie czekac. — Tak?

— Nie lubi, kiedy jego ludzie obrywaja — dodal Ned.

— No to dzisiaj nie bedzie mial szczesliwego dnia — stwierdzil Carcer.

W polowie Kablowej stala barykada. Niezbyt imponujaca — kilkoro drzwi, stol czy dwa… W porownaniu z ta wielka, ktora jeszcze teraz zmieniano z powrotem w niewojownicze umeblowanie domowe, ta ledwie istniala.

Nieformalny oddzial Carcera sunal powoli, obserwujac budynki i wyloty bocznych uliczek. Ludzie na ich widok znikali z ulicy. Niektorzy poruszaja sie w taki sposob, ze daleko przed soba rzutuja zle wiesci.

Vimes przykucnal za niepewna oslona i wyjrzal przez szczeline. W drodze tutaj zdobyli kilka kusz od bladzacych bez celu zolnierzy, ale na oko sadzac, ludzie Carcera mieli ich przynajmniej pietnascie. Oraz dwukrotna przewage nad ludzmi z galazkami bzu.

Gdyby nie bylo wyjscia, zalatwi Carcera od razu. Ale nie w taki sposob powinien zginac ten bydlak. Vimes chcial, by ludzie zobaczyli, jak go wieszaja, chcial, zeby miasto dokonalo egzekucji. Powrot z pustymi rekami pozostawi trzepoczacy, niezawiazany koniec.

Kawalek dalej za barykada dal sie slyszec szloch. Vimes wiedzial, ze to nie mlody Sam ani nie Nobby, ktory prawdopodobnie juz dawno wyplakal wszystkie lzy, jakie organizm moze wytworzyc…

To byl Reg. Siedzial oparty o oslone, z wytarta flaga na kolanach, a lzy sciekaly mu po brodzie.

— Powinienes stad isc — szepnal Vimes. — Nie masz nawet broni.

— I co z tego wyszlo, co? — Reg chlipnal. — Mial pan racje jak demony, sierzancie! Wszystko tylko kreci sie w kolko! Pozbywamy sie tych przekletych Niewymownych, a oni znowu tu sa! Jaki to ma sens, co? Nasze miasto mogloby byc takie wspaniale, ale nie, te dranie zawsze trafiaja na szczyty! Nic sie nie zmienia! Oni tylko biora swoje pieniadze i bawia sie nami!

Carcer zatrzymal sie przed barykada.

— Tak dziala swiat, Reg — mruknal Vimes.

Liczyl przeciwnikow.

Ciezki, zabudowany woz wjechal zza rogu, kolyszac sie pod ciezarem ladunku. Zahamowal kawalek przed oddzialem Carcera, bo grupa tarasowala droge; w dodatku jeden z ludzi podszedl i wymierzyl kusze w glowe woznicy.

— A teraz te przeklete dranie wygraly — jeknal Reg.

— Jak kazdego dnia, Reg — odparl z roztargnieniem Vimes.

Staral sie sledzic poruszenia zbyt wielu ludzi rownoczesnie.

Tamci rozciagneli szyk. W koncu to oni dysponowali sila ognia.

Czlowiek mierzacy do woznicy — czyli Dibblera — nie byl szczegolnie uwazny. Vimes zalowal teraz, ze sam nie znalazl sie na wozie. No coz, ktos musi zaczac…

— I co? Chcecie do czegos postrzelac? Dranie!

Wszyscy wytrzeszczyli oczy, Carcer takze. Reg wstal, wymachiwal flaga, przechodzil przez barykade…

Trzymal te flage jak sztandar buntu.

— Mozecie odebrac nam zycie, ale nie odbierzecie wolnosci! — wrzasnal.

Ludzie Carcera spogladali po sobie, zdumieni tym, co brzmialo jak najgorzej przemyslany okrzyk bojowy w calej historii wszechswiata. Probowali zrozumiec, o co chodzi.

Carcer uniosl kusze, skinal na swoich ludzi i powiedzial:

— Blad.

Piec ciezkich beltow trafilo Rega tak, ze wykonal krotki taniec, zanim osunal sie na kolana. Trwalo to sekundy.

Vimes otworzyl usta, by wydac rozkaz do ataku, i zaraz je zamknal, bo Reg sie poruszyl. W ciszy, podpierajac sie drzewcem flagi, wstal.

Trafily go trzy kolejne belty. Spojrzal na swa najezona piorami chuda piers i zrobil krok. A potem drugi.

Jeden z kusznikow dobyl miecza i ruszyl na zabitego — po czym zostal przez Rega wyrzucony w powietrze ciosem, ktory musial przypominac uderzenie mechanicznego mlota. W szeregach Carcera wybuchla walka. Ktos w mundurze straznika wyjal miecz i powalil dwoch strzelcow. Czlowiek pilnujacy wozu biegiem wracal na miejsce starcia…

— Na nich! — ryknal Vimes i zeskoczyl z barykady.

Teraz nie bylo juz zadnego planu. Dickins i jego ludzie wyskoczyli z wozu. Tamci wciaz mieli naladowane kusze, ale kiedy z obu stron szybko zblizaja sie gniewne miecze, kusza nagle przestaje byc bronia, jaka czlowiek chcialby trzymac w reku.

Przyjdzie, kiedy ja wezwiesz…

Wszystkie plany, wszystkie mozliwe wersje przyszlosci, cala polityka… byly teraz gdzie indziej. Vimes podniosl z ziemi upuszczony miecz i z bronia w obu rekach, wrzeszczac wyzywajaco, rzucil sie na najblizszego przeciwnika i obcial mu glowe.

Zobaczyl, jak w zamieszaniu pada Ryjek, przeskoczyl nad nim i pochwycil napastnika w wiatrak wirujacych kling. Potem odwrocil sie i stanal przed Stukiem, ktory cisnal miecz i rzucil sie do ucieczki. Vimes sunal dalej; nie walczyl, ale rabal, uchylal sie przed ciosami, nawet ich nie widzac, blokowal ciecia, nie odwracajac glowy, pozwalal dzialac pradawnym instynktom. Ktos przebijal sie w strone mlodego Sama; w akcie prawdziwej

Вы читаете Straz nocna
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату