i zjezdzajac z dachow wygodek. Czlowiek szukal wtedy bezpiecznej kryjowki albo kumpli, a jesli sie nie uda, to przynajmniej miejsca, w ktorym moglby stanac plecami do muru.
Czasami trzeba uciekac.
I — jak w stadzie — ludzie instynktownie trzymali sie razem. W grupie okolo trzydziestu osob czlowiek wiedzial, ze trudniej go trafic.
Na szczescie prowadzenie objal Dickins. Starzy gliniarze najlepiej umieli uciekac, bo robili to w zyciu wiele razy. Jak na polu bitwy — przezywali tylko sprytni i szybcy.
Dlatego Dickins nie probowal nawet zwalniac, kiedy na koncu uliczki pojawil sie woz. Nalezal do jajera, ktory zapewne chcial pojechac skrotem i ominac chaos, bo na glownej ulicy „nikt nie byl w stanie sie ruszyc z powodu wszystkich pozostalych”. Woz byl zaladowany skrzynkami na wysokosc dziesieciu stop i drapal burtami o sciany budynkow. Woznica patrzyl ze zgroza na pedzacych ku niemu ludzi. Nikt nie mial hamulcow i nikt nie mial zamiaru sie cofac.
Biegnacy z tylu Vimes widzial, jak cala grupa przeplywa nad i pod wozem, do wtoru trzaskow pekajacych skrzynek i chrzestu gniecionych jajek. Kon zatanczyl przy dyszlu, gdy ludzie nurkowali mu miedzy nogami albo przeskakiwali nad grzbietem.
Kiedy Vimes takze dotarl do wozu, wspial sie na pudlo akurat w chwili, gdy o deski stuknela strzala. Desperacko wyszczerzyl zeby do woznicy.
— Skacz — poradzil i trzepnal konia w bok plazem miecza.
Zwierze stanelo deba, a zniszczony ladunek zsunal sie na ulice.
Gdy tylko szczatki przestaly spadac, Vimes postawil woznice na nogi.
— Bardzo mi przykro — powiedzial. — Akcja strazy. Prosze pytac o sierzanta Keela. A teraz musimy pedzic!
Woz turkotal w uliczce; obrecze kol krzesaly iskry na scianach. Oczywiscie, byly tam bramy i boczne zaulki, w ktorych mozna sie schowac, ale na pewno troche to przyhamuje grupe Carcera.
Natomiast jego grupa zatrzymala sie, kiedy uslyszala halas. Vimes wpadl miedzy nich i ponaglal do biegu, poki nie dotarli do drogi zablokowanej przez wozy i pelnej ludzi.
— No to ma pan swoje zolnierzyki w jajku, sierzancie. — Sam Vimes usmiechnal sie niepewnie. — O co tu chodzi?
— To niektorzy z Niewymownych — odparl Vimes. — Pewnie chca wyrownac rachunki.
Coz, to dostatecznie bliskie prawdy.
— Ale widzialem z nimi straznikow i zolnierzy — oswiadczyl Fred Colon.
— Sierzancie, to ja! Prosze, sierzancie! — Nobby przecisnal sie do przodu.
— Czy to dobry moment, Nobby?
— Ci ludzie pana scigaja, sierzancie.
— Brawo, Nobby.
— To Carcer, sierzancie! Dostal robote u Snapcase’a! Jest kapitanem gwardii palacowej, sierzancie! I oni maja pana zalatwic! Snapcase im kazal, sierzancie! Moj kumpel, Niuchacz, jest podbutowym w palacu i on byl wtedy na dziedzincu i slyszal, jak o tym mowia, sierzancie!
Powinienem to przewidziec, pomyslal Vimes. Snapcase to podstepny dran! A Carcer zalatwil sobie poparcie kolejnego sukinsyna. Kapitan gwardii…
— Ostatnio nie zdobylem zbyt wielu przyjaciol — powiedzial. — No coz, panowie, bede uciekal. Jesli wtopicie sie w tlum, mysle, ze nic wam nie grozi.
— Nic z tego, sierzancie — oznajmil Sam.
Odpowiedzial mu pomruk aprobaty.
— Byla amnestia! — zirytowal sie Dickins. — Nie moga tak postepowac!
— Poza tym strzelali jak popadnie — dodal jeden z zolnierzy. — Dranie! Przyda im sie solidne manto!
— Maja kusze — przypomnial Vimes.
— Zlapiemy ich w zasadzke, sierzancie — zdecydowal Dickins. — Wystarczy wybrac teren i walczyc w zwarciu, a kusza staje sie kawalkiem drewna.
— Czy wy mnie sluchacie? — zirytowal sie Vimes. — Oni poluja na mnie. Nie na was. A nie chcecie zadzierac z Carcerem. Ty, Ryjek, nie powinienes tak sie zachowywac w tym wieku.
Stary dozorca rzucil mu gniewne spojrzenie zalzawionych oczu.
— No pieknie mnie pan traktuje, hnah, sierzancie… Zeby takie rzeczy mi wmawiac…
— A skad wiemy, ze nie postanowia nas tez zalatwic? — spytal Dickins. — Amnestia to amnestia, tak? Nie moga tak robic!
Odpowiedzial mu chor okrzykow w stylu:
— Slusznie! Ma racje!
To sie dzieje, myslal Vimes. Sami sie w to pakuja. Ale co moge poradzic? Musimy sie z nimi zmierzyc. Ja musze sie z nimi zmierzyc. Musze sie zmierzyc z Carcerem. Sama mysl, zeby go tutaj zostawic ze wszystkim, co wie…
— Moze pobiegniemy na Kablowa? — zaproponowal Dickins. — Tam jest masa waskich zaulkow. Oni wpadna, nie patrzac, bo pomysla, ze uciekamy na posterunek, i wtedy ich mamy! Nie pozwolimy na to, sierzancie!
Vimes westchnal.
— No dobrze — powiedzial. — Wszyscy sa zdecydowani?
Odpowiedzialy mu bojowe okrzyki.
— W takim razie nie bede wyglaszal mow — rzekl Vimes. — Nie ma na to czasu. Powiem tyle: jesli teraz nie wygramy, jesli ich nie zalatwimy… no wiec musimy, to wszystko. Inaczej bedzie… bardzo zle dla miasta. Bardzo zle.
— Tak jest — zgodzil sie Dickins. — Przeciez byla amnestia.
— Ale sluchajcie — odezwal sie ktorys z zolnierzy. — Nie znam tu polowy ludzi. Jesli mamy isc do starcia, chcemy wiedziec, kto jest po naszej stronie…
— Slusznie, hnah — zgodzil sie Ryjek. — Przeciez niektorzy z tych, co nas gonia, to straznicy!
Vimes uniosl wzrok. Szeroka aleja przed nimi, znana jako Lobrady, ciagnela sie az do Kablowej. Z obu stron otaczaly ja ogrody, a krzewy byly obsypane fioletowymi kiscmi.
Powietrze pachnialo bzem.
— Pamietam taka bitwe — odezwal sie Dickins, spogladajac na wysoki krzak. — Historyczna, znaczy. Byla kompania, wiecie, zebrana z halastry z roznych oddzialow, a poza tym wszyscy ubabrani w blocie. I akurat ukrywali sie na polu marchwi. Wiec jako znak kazdy wyrwal marchewke i wetknal na helm, zeby poznawac przyjaciol, a przy okazji miec pozniej pozywna przekaske, co na polu bitwy jest nie do pogardzenia.
— No? I co z tego? — dopytywal sie Dibbler.
— Co jest zlego w kwiatach bzu? — Dickins sciagnal ciezka od kwiatow galaz. — Swietne beda z nich pioropusze, nawet jesli zjesc sie nie dadza…
I teraz, pomyslal Vimes, wszystko sie konczy.
— Mysle, ze to bardzo zli ludzie! — rozlegl sie piskliwy, troche starczy, ale jednak bardzo stanowczy glos wewnatrz grupy. Zamachala chuda reka sciskajaca druty do robotek.
— Potrzebny mi ochotnik, zeby odprowadzil pania Soupson do domu — powiedzial.
Carcer spogladal wzdluz Lobradow.
— Wyglada na to, ze wystarczy isc sladem jajek — powiedzial. — Keel sie chyba robi zolty ze strachu.
Nie uzyskal takiego smiechu, na jaki liczyl. Wielu ludzi, ktorych zdolal zebrac, mialo raczej fizyczne poczucie humoru. Carcer jednak, na swoj sposob, przejal od Vimesa pewne cechy, choc odwrocone. Niektorzy ludzie biora przyklad z kogos naprawde meznego, by stac sie naprawde zlym.
— Czy nie wpakujemy sie przez to w klopoty, kapitanie? — zapytal ktos.
I oczywiscie zawsze sa tacy, ktorzy zabrali sie tylko przy okazji. Obejrzal sie. Za jego plecami stali sierzant Stuk i kapral Quirke. Carcer w pelni podzielal opinie Vimesa na ich temat, jednakze dotarl do niej jakby z przeciwnej strony. Zadnemu z nich nie mozna zaufac. Ale do Vimesa czuli te gryzaca, zabojcza nienawisc, jaka moga zywic tylko ludzie mierni, i ktora jest uzyteczna.
— A niby skad maja przyjsc te klopoty, sierzancie? — zapytal. — Pracujemy dla rzadu.