— I co sie teraz stanie? — spytal Reg, zbyt pograzony w zalu nad soba, by mu wspolczuc, czy chocby zauwazyc.
— Naprawde nie wiem. Przez jakis czas bedzie lepiej, jak sadze. Ale nie jestem pewien, co ja… — Vimes urwal.
Po drugiej stronie ulicy, nie zwazajac na wozy i ludzi, niski i lysy staruszek zamiatal kurz w bramie. Vimes wstal. Staruszek zauwazyl go i pomachal reka. W tej wlasnie chwili kolejny woz przetoczyl sie po ulicy, wciaz zawalonej byla barykada.
Vimes rzucil sie na bruk, spojrzal pomiedzy nogami przechodniow i kolami. Tak, te troche krzywe nogi i znoszone sandaly ciagle tam byly. Byly nadal, kiedy woz przejechal, i byly, kiedy Vimes rzucil sie biegiem przez ulice, mogly tam byc, kiedy niezauwazony nastepny woz niemal go przejechal, i calkiem ich nie bylo, gdy znow sie wyprostowal.
Stanal w miejscu, w ktorym je zapamietal, na ruchliwej ulicy, w sloneczny ranek, i poczul, jak okrywa go noc. Wlosy zjezyly mu sie na karku. Rozmowy wokol staly sie glosniejsze, zmienily w uszach w jazgot. I swiatlo swiecilo zbyt jaskrawo. Nie bylo cieni, a on teraz szukal cienia.
Nisko pochylony przemknal przez ulice do spiewajacych straznikow. Uciszyl ich ruchem reki.
— Przygotujcie sie — warknal. — Cos tu sie zdarzy.
— Ale co, sierzancie? — zapytal Sam.
— Mysle, ze cos niedobrego. Moze atak? — Vimes przyjrzal sie ulicy, szukajac… czego? Staruszkow z miotlami? Jesli juz, to scena wydawala sie mniej zlowieszcza niz przed calym zamieszaniem, bo teraz rewolucja sie skonczyla. Ludzie nie stali juz i nie czekali. Panowala ogolna krzatanina.
— Bez urazy, sierzancie — rzekl Dickins — ale jak dla mnie wszystko wyglada spokojnie. Oglosili amnestie, sierzancie. Nikt juz z nikim nie walczy.
— Sierzancie! Sierzancie!
Obejrzeli sie wszyscy. Nobby Nobbs pedzil i skakal po ulicy. Widzieli, jak jego usta formuluja wiadomosc, ale zagluszylo ja chrzakanie pelnego wozu swin.
Mlodszy funkcjonariusz Sam Vimes spojrzal w twarz swego dowodcy.
— Cos jest nie w porzadku — powiedzial. — Patrzcie na sierzanta!
— Ale co? — zapytal Fred Colon. — Ogromny ptak runie z nieba czy jak?
Cos stuknelo i Wiglet westchnal glosno. Strzala trafila go w piers i przeszla na wylot.
Nastepna uderzyla o mur nad glowa Vimesa i zasypala go kurzem.
— Kryc sie! — wrzasnal.
Tuz obok zobaczyl otwarte drzwi sklepu, wiec rzucil sie do wnetrza. Ludzie pchali sie za nim. Slyszal padajace na ulicy strzaly, ludzie zaczynali krzyczec.
— Amnestia, sierzancie? — zapytal.
Na zewnatrz zatrzymal sie ciezki woz, przeslaniajac swiatlo wpadajace przez okragle szyby wystawowe. Chwilowo chronil ich przed ostrzalem.
— W takim razie to musza byc jacys idioci — uznal Dickins. — Moze rewolucjonisci?
— Czemu? Przeciez rewolucjonistow nigdy nie bylo wielu, wiemy o tym. Zreszta wygrali!
Za wozami rozlegaly sie krzyki. Nic lepiej od wozu nie blokuje ulicy…
— To moze kontrrewolucjonisci? — zgadywal Dickins.
— Znaczy jak? Tacy, ktorzy chca powrotu Windera do wladzy? — zapytal Vimes. — No wiec nie wiem jak wy, sierzancie, ale ja bym sie przylaczyl. — Rozejrzal sie po sklepie. Ludzie tloczyli sie od sciany do sciany. — Kim oni sa?
— Zawolal pan „do srodka”, sierzancie — odpowiedzial jakis zolnierz.
— Tak, a nas nie trzeba bylo poganiac, bo sypaly sie strzaly — dodal inny.
— Nie mialem ochoty tu wchodzic, ale nie moglem plynac pod prad — oswiadczyl Dibbler.
— Ja chcialem okazac solidarnosc — wyjasnil Reg.
— Sierzancie, sierzancie, to ja, sierzancie! — Nobby zamachal rekami.
Stanowczy, rozkazujacy glos, myslal Vimes. Zadziwiajace, w jakie klopoty moze czlowieka wpakowac. Do sklepu wcisnelo sie okolo trzydziestu ludzi, a polowy z nich w ogole nie rozpoznawal.
— Czy moge wam w czyms pomoc, panowie? — odezwal sie wysoki, gderliwy glos za jego plecami.
Obejrzal sie i zobaczyl drobniutka — niemal jak lalka — starsza pania, cala w czerni, kryjaca sie za lada.
Zdesperowany, spojrzal na polki poza nia. Byly zastawione motkami welny.
— Ehm… Nie sadze — odpowiedzial.
— Wiec moze skoncze obslugiwac pania Soupson? Cztery uncje szarej podwojnej, tak, pani Soupson?
— Bardzo prosze, Ethel — potwierdzil cichy, drzacy glos, dobiegajacy gdzies z tlumu uzbrojonych mezczyzn.
— Wynosmy sie stad — mruknal Vimes. Goraczkowo zamachal rekami, sugerujac, ze jesli to mozliwe, nikt nie powinien niepokoic starszych pan. — Jest tu jakies tylne wyjscie?
Sprzedawczyni skierowala na niego spojrzenie niewinnych starczych oczu.
— Ludzie tu przychodza, zeby kupowac, sierzancie — poinformowala znaczacym tonem.
— Eee… my… no… — Vimes rozejrzal sie rozpaczliwie. I nagle splynelo natchnienie. — A racja, tak… Chcialbym dostac grzybek — powiedzial. — Wie pani, taki drewniany, do…
— Tak, sierzancie, wiem. Szesc pensow, sierzancie, dziekuje uprzejmie. Musze przyznac, ze zawsze chetnie widze dzentelmenow gotowych zajac sie tym samodzielnie. Czy moglabym pana zainteresowac…
— Bardzo mi sie spieszy — przerwal jej Vimes. — Musze pocerowac wszystkie skarpety.
Skinal na pozostalych, ktorzy zareagowali heroicznie.
— Ja tez…
— Pelno dziur, to obrzydliwe!
— Musze natychmiast je polatac!
— To ja, sierzancie! Nobby, sierzancie!
— Moglbym swoich uzywac jak sieci na ryby!
Staruszka odczepila wielkie kolko z kluczami.
— Wydaje mi sie, ze to ten… Nie, sklamalam, to chyba… Zaczekajcie chwile… A tak, mam go…
— Hej, sierzancie, na ulicy jest banda typow z kuszami! — zawolal od okna Fred Colon. — Z piecdziesieciu!
— …nie, to nie ten, cos podobnego, ten jest do zamka, ktory mielismy tu dawniej… Czy panskim zdaniem ten wyglada wlasciwie? Sprobujmy…
Bardzo ostroznie i bardzo powoli otworzyla zamek i odciagnela zasuwe.
Vimes wysunal glowe. Drzwi wychodzily na waski zaulek pelen smieci, starych pudel i okropnego smrodu wszystkich zaulkow. Zdawalo sie, ze w poblizu nikogo nie ma.
— Wychodzimy — rzucil. — Potrzebujemy troche miejsca. Ktos ma kusze?
— Tylko ja, sierzancie — zglosil sie Dickins. — Przeciez nie spodziewalismy sie klopotow.
— Jedna kusza przeciwko piecdziesieciu to marne szanse — uznal Vimes. — Zwiewamy.
— Czy oni na nas poluja, sierzancie?
— Zastrzelili Wigleta, prawda? Ruszamy!
Pobiegli zaulkiem. Kiedy przekraczali inny, troche szerszy, dogonil ich trzask otwieranych kopniakiem drzwi i radosny krzyk:
— Teraz cie dorwe, Diuk!
Carcer…
Strzala uderzyla o mur i wirujac, poleciala dalej. Vimes juz w zyciu uciekal. Kazdy straznik potrafil uciekac. Nazywali to Wielka Podworzowa. Vimes wiele razy uczestniczyl w tym wyscigu, zygzakujac po zaulkach, przeskakujac na skrzydlach grozy z jednego rojacego sie od psow podworza na drugie, wpadajac w klatki z kurami