poniesc ofiary i tak dalej, zlaczeni razem, dobro miasta?
— Wlasnie tak, panie.
— Dodaj, ze niezwyklym smutkiem przejela mnie tragiczna smierc sierzanta Keela, mam nadzieje, ze odpowiedni pomnik stanie sie symbolem zjednoczenia obywateli o wszelkich odcieniach opinii we wspolnym wysilku i tak dalej, i temu podobne. Sekretarz zanotowal szybko.
— Oczywiscie, panie — rzekl.
Snapcase sie usmiechnal.
— Podejrzewam, ze zastanawiasz sie, czemu cie przyjalem, choc pracowales dla mojego poprzednika, co?
— Nie, panie — odparl sekretarz, nie unoszac glowy.
Nie zastanawial sie. Po pierwsze, calkiem dobrze wiedzial, a po drugie, istnialy sprawy, nad ktorymi bezpieczniej jest sie nie zastanawiac.
— Dlatego ze umiem rozpoznac talent, kiedy na niego trafie — wyjasnil Snapcase.
— To bardzo milo ze strony waszej lordowskiej mosci, ze mi to mowi — zapewnil gladko sekretarz.
— Wiele szorstkich kamieni po oszlifowaniu staje sie klejnotami.
— Dokladnie tak, panie — powiedzial sekretarz.
Pomyslal tak samo: Dokladnie tak, panie — poniewaz przekonal sie, ze pewnych opinii bezpieczniej nie myslec. W szczegolnosci zaliczaja sie do nich frazy typu „Co za maly dupek”.
— Gdzie moj nowy dowodca gwardii?
— O ile wiem, kapitan Carcer jest teraz na tylnym dziedzincu. Napomina swoich ludzi, i to bardzo stanowczo.
— Przekaz mu, ze chce sie z nim natychmiast widziec — polecil Patrycjusz.
— Oczywiscie, panie.
Rozbiorka barykady wymagala czasu. Nogi krzesel, deski, lozka, drzwi i drewniane belki osiadly w splatana mase. Poniewaz kazdy element do kogos nalezal, a mieszkancy Ankh-Morpork dbaja o swoja wlasnosc, rozbiorka przebiegala metoda powszechnej klotni. Nie najmniej waznym z powodow bylo to, ze ludzie, ktorzy poswiecili dla wspolnego dobra stolek na trzech nogach, usilowali teraz odebrac komplet krzesel pokojowych. Wystepowalo sporo podobnych problemow.
Przeszkadzal tez ruch. Zatrzymane wozy poza miastem teraz usilowaly dotrzec do miejsc przeznaczenia, zanim z jajek wykluja sie kurczaki, a mleko tak sie zepsuje, ze zdola samodzielnie przejsc reszte drogi. Gdyby Ankh-Morpork bylo butelka, byloby teraz zakorkowane. Poniewaz nie bylo, mialo do czynienia z sytuacja — wedlug slow sierzanta Colona — kiedy nikt nie jest w stanie sie ruszyc z powodu wszystkich pozostalych. Owszem, okreslenie to, choc scisle, nie mialo juz tego brzmienia.
Czesc straznikow dolaczyla do prac rozbiorkowych, przede wszystkim po to, by tlumic bojki wybuchajace miedzy gniewnymi wlascicielami sprzetow domowych. Jednak spora grupka zebrala sie przy koncu ulicy Bohaterow, gdzie Ryjek zalozyl stolowke i wystawil kociolek z kakao. Prawde mowiac, nie mieli zbyt wiele do roboty. Kilka godzin temu walczyli. Teraz ulice byly tak zatloczone, ze nawet patrolowanie stalo sie niemozliwe. Kazdy dobry glina wie, ze sa takie chwile, kiedy czlowiek rozsadny stara sie nie wchodzic w droge. Rozmowa zeszla na kwestie wystepujace zwykle po zwyciestwie, na przyklad: 1) czy beda z tego dodatkowe pieniadze, oraz 2) czy dadza nam za to medale, z dodatkowa opcja 3) — nigdy nie nazbyt odlegla od mysli kazdego straznika — czy w efekcie bedziemy mieli jakies klopoty?
— Amnestia znaczy, ze nie — uspokoil ich Dickins. — To znaczy, wszyscy beda udawac, ze nic sie nie stalo.
— To dobrze — ucieszyl sie Wiglet. — A dostaniemy medale? Bo przeciez bylismy… — skoncentrowal sie — …meznymi obroncami wolnosci. A to mi wyglada na medale.
— Mysle sobie, ze powinnismy zwyczajnie zabarykadowac cale miasto — uznal Colon.
— No tak, Fred — przyznal Ryjek. — Ale to by znaczylo, ze zli ludzie, hnah, byliby tu razem z nami.
— Racja, ale to my bysmy rzadzili — odparl Fred.
Sierzant Dickins wypuscil klab fajkowego dymu.
— Tylko klapiecie dziobami, chlopcy. Byla bitwa, a wy teraz jestescie tutaj, ze wszystkimi rekami i nogami chodzicie sobie pod dobrym boskim sloneczkiem. To jest zwyciestwo, nie ma co. Wygraliscie, znaczy. Reszta to tylko dodatki.
Przez chwile nikt sie nie odzywal. Dopiero mlody Sam przerwal milczenie:
— Nancyball nie wygral.
— Stracilismy lacznie pieciu ludzi — oswiadczyl sierzant Dickins. — Dwaj trafieni strzalami, jeden spadl z barykady, a jeden przypadkiem sam sobie poderznal gardlo. Zdarza sie. Spojrzeli na niego.
— Co? Mysleliscie, ze nie? Mielismy tu duzo niespokojnych ludzi, ostrej broni i sporo biegania, wszystko w jednym miejscu. Zdziwilibyscie sie, jakie bywaja straty, nawet piecdziesiat mil od nieprzyjaciela. Ludzie gina.
— Czy Nancyball mial mame? — zapytal Sam.
— Wychowala go babcia, ale juz nie zyje — odparl Wiglet.
— Nikogo wiecej?
— Nie wiem. Nigdy nie opowiadal o rodzinie. W ogole prawie o niczym nie opowiadal.
— Trzeba zrobic skladke — oznajmil Dickins stanowczo. — Wieniec, trumna i cala reszta. Nie pozwolcie, zeby ktos inny to zalatwil. I jeszcze cos…
Vimes siedzial troche z boku i obserwowal ulice. Wszedzie widzial grupy bylych obroncow, weteranow i straznikow. Patrzyl, jak jakis czlowiek kupuje od Dibblera pasztecik; usmiechnal sie i pokrecil glowa. W dniu, kiedy nikt nawet za darmo nie chcial steku, niektorzy jednak kupowali od Dibblera paszteciki. To prawdziwy tryumf sztuki handlowej i slynnych zanikajacych kubeczkow smakowych miasta.
Zabrzmiala piosenka. Nie wiedzial, czy to bardziej requiem, czy piesn zwyciestwa, ale zaczal ja Dickins, a reszta dolaczyla. Kazdy spiewal, jakby byl calkiem sam i nie dostrzegal pozostalych.
Kolejni ludzie podchwytywali melodie.
Reg Shoe siedzial samotnie na fragmencie barykady niebedacym chwilowo obiektem sporu. Wciaz przyciskal do piersi flage i wygladal tak zalosnie, ze Vimes postanowil podejsc i z nim porozmawiac.
— A moglo byc tak dobrze, sierzancie… — Reg uniosl glowe. — Naprawde moglo. Miasto, gdzie czlowiek moze oddychac swobodnie.
— Swobodnie rzezic, Reg. — Vimes usiadl obok. — To w koncu Ankh-Morpork.
Wszyscy odspiewali te linijke razem, myslala ta jego czesc, ktora sluchala drugim uchem. Dziwne, ze akurat tak sie zdarzylo. A moze i nie.
— Jasne, niech pan sobie zartuje. Wszyscy uwazaja, ze to strasznie zabawne. — Reg spuscil glowe.
— Nie wiem, czy to jakas pociecha, Reg, ale ja nie dostalem nawet swojego jajka na twardo — powiedzial Vimes.