samoobrony Vimes opuscil miecz na jego ramie. Szedl dalej, w centrum rozszerzajacego sie kregu. Nie byl nieprzyjacielem — byl Nemezis.
Az rownie nagle, jak przybyla, bestia wycofala sie, pozostawiajac rozgniewanego czlowieka z dwoma mieczami.
Carcer odstapil pod sciane budynku, a wraz z nim jego ludzie — o wiele mniej ludzi, niz mial przed chwila.
Colon osunal sie na kolana i wymiotowal. Dickins lezal i Vimes wiedzial, ze nie zyje. Nobby tez lezal, ale dlatego ze ktos porzadnie go kopnal i maly pewnie uznal, ze rozsadnie jest zostac na ziemi. Padlo tez wielu ludzi Carcera — wiecej niz polowa. Jeszcze kilku ucieklo przed szalencem z dwoma mieczami. Ktos nawet uciekl przed Regiem Shoe, ktory siedzial na barykadzie i przygladal sie ciezkim, wbitym w piers strzalom. W koncu jego mozg doszedl pewnie do wniosku, ze dowody jednoznacznie wskazuja zgon — i Reg upadl na plecy. Za pare godzin mozg czekala spora niespodzianka…
Nikt nie wiedzial, dlaczego niektorzy ludzie staja sie naturalnymi zombi, zastepujac slepa energie zyciowa przez czysta, uparta sile woli. Wazna role grala tu postawa. Dla Rega Shoe zycie dopiero sie zaczynalo.
Mlody Sam zachowal pozycje stojaca. Wygladal, jakby zwymiotowal, ale dobrze sobie poradzil z przetrwaniem swojej pierwszej prawdziwej bitwy. Usmiechnal sie blado do Vimesa.
— Co bedzie teraz, sierzancie? — zapytal.
Zdjal helm i otarl czolo.
Vimes wsunal miecz do pochwy i dyskretnie wyjal z kieszeni jednego z malych przyjaciol pani Goodbody.
— To zalezy, co sie bedzie dzialo tam…
Skinal na druga strone ulicy. Sam obejrzal sie poslusznie i zapadl w sen.
Vimes schowal palke. Zauwazyl, ze Coates mu sie przyglada.
— Po czyjej jestes stronie, Ned? — zapytal.
— Dlaczego walnal pan tego dzieciaka? — spytal Ned.
— Zeby sie nie pchal do walki. Masz mi cos do powiedzenia?
— Niewiele, sierzancie. — Ned sie usmiechnal. — Wszyscy dzisiaj wiele sie uczymy, prawda?
— Fakt — przyznal Vimes.
— Na poczatek tego, ze sa dranie gorsi niz pan.
Tym razem usmiechnal sie Vimes.
— Ale ja bardziej sie staram, Ned.
— Zna pan Carcera?
— To morderca. Zabojca z zimna krwia. Kanalia. I z mozgiem.
— I teraz to dojdzie do konca?
— Tak. Musi. Musimy to przerwac, Ned. To jedyna szansa. Skonczy sie tutaj albo wcale. Mozesz sobie go wyobrazic na wolnosci teraz, kiedy zaprzyjaznil sie ze Snapcase’em?
— Owszem, moge — stwierdzil Ned. — Dobrze, ze nie planowalem niczego na dzis wieczor, nie? Ale moze mi pan cos zdradzic, sierzancie? Skad pan wie to wszystko?
Vimes sie zawahal. Ale w takiej chwili, co tu deliberowac…
— Jestem z tego miasta — powiedzial. — Tylko ze, no… trafilem na dziure w czasie czy cos takiego. Chcesz wiedziec? Przybylem tu z innego czasu, Ned, taka jest prawda.
Ned Coates zmierzyl go wzrokiem od stop do glow. Vimes mial pancerz, rece i polowe twarzy we krwi. W dloni trzymal zakrwawiony miecz.
— Z jak dawna? — zapytal Ned.
Czas sie zatrzymal. Coates znieruchomial i stracil kolory, wtapiajac sie w swiat szarosci.
— Juz prawie koniec, wasza laskawosc — odezwal sie sprzatacz zza plecow Vimesa.
— Na bogow! — wrzasnal Vimes i cisnal miecz. — Nie zdobywasz tu sobie przyjaciol, wiesz?
Miecz nie dolecial do ziemi. Zawisl kilka cali od jego dloni i zblakl do szarosci.
— Jest kilka spraw, ktore musimy panu wyjasnic — mowil sprzatacz, jak gdyby wiszaca w powietrzu bron byla dla niego nieistotnym szczegolem.
— Co sie dzieje z tym nieszczesnym mieczem? — zapytal Vimes, dla ktorego ten szczegol byl istotny.
— Czas sie zatrzymal dla wszystkich oprocz pana — tlumaczyl cierpliwie sprzatacz. — W rzeczywistosci to zdanie jest bledne w kazdym szczegole, ale to bardzo wygodne klamstwo. Potrzebujemy paru chwil, zeby wszystko przygotowac…
Teraz dopiero Vimes mial czas — w pewnym sensie — zeby sie rozejrzec. Cala ulica stala sie ciemniejsza, jakby walka toczyla sie o pierwszym brzasku przedswitu. Jedynymi plamami koloru byly twarze i szaty sprzatacza oraz Qu, ktorzy ciagneli reczny wozek. Lezaly na nim dwie kamienne kolumny i owiniete w calun cialo Johna Keela.
— Mamy dobre wiesci — oznajmil sprzatacz.
— Dobre? — rzucil slabym glosem Vimes. Podszedl do ciala.
— W samej rzeczy — potwierdzil Qu, odwiazujac kamienne walce. — Myslelismy, ze trzeba bedzie pana namowic do zdjecia pancerza, ale uwazam, ze to zbedne.
— Bo pancerz zostanie tutaj — uzupelnil Lu-Tze. — Tutaj nalezy, rozumie pan.
— Nie — odparl Vimes. — Nie wiem, o czym mowicie, do demona. — Dotknal ciala. — Jakie zimne. Tak jak zapamietalem. Byl taki zimny…
— Kostnica tak robi z ludzmi — wyjasnil rzeczowo sprzatacz.
— A teraz niech pan uwaza, komendancie — zaczal Qu. — Kiedy uruchamiamy…
Vimes spojrzal na niego z mordem w oczach. Sprzatacz polozyl dlon na ramieniu Qu.
— Mamy sprawy do zalatwienia. Zajma minute czy dwie.
— Tak, ale to wazne, zeby on wiedzial…
— Mamy sprawy do zalatwienia. Zajma minute czy dwie — powtorzyl sprzatacz za znaczaca mina.
— Och? Co? Aha. Tak… sprawy. Do zalatwienia. Zalatwienia tych… ehm… spraw.
Odeszli. Vimes widzial katem oka, ze chodza tam i z powrotem przez ulice, jakby dokonywali pomiarow.
Popatrzyl na Johna Keela. Co mogl mu powiedziec? Przykro mi, ze nie zyjesz? W oryginalnej przeszlosci Keel zginal na barykadzie, nie w bojce ulicznej. Ale byl tak samo martwy.
Vimes mial dosc mglisty stosunek do religii. Chodzil na pogrzeby straznikow i na takie ceremonie religijne, na jakich wypadalo sie pojawiac komendantowi strazy, ale co do reszty… Czlowiek widywal czasem takie rzeczy, po ktorych nie mogl uwierzyc nie tylko w bogow, ale tez w normalne czlowieczenstwo i swiadectwo wlasnych oczu. Z tego, co pamietal, Keel mial zblizone poglady. Trzeba robic swoje. Jesli istnieli bogowie, czlowiek spodziewal sie po nich, ze tez robia swoje, i nie przeszkadzal im w pracy.
Co mozna powiedziec martwemu glinie? Co sam by chcial, by zostalo powiedziane?
Ach…
Pochylil sie.
— Ten dran Carcer za to zadynda — szepnal i odstapil.
Sprzatacz za nim zakaszlal teatralnie.
— Gotow, wasza laskawosc? — zapytal.
— Dostatecznie gotow — odparl Vimes.
— Mowilismy panu o pancerzu — przypomnial sprzatacz. — Bedzie…
— Chodzi o to, komendancie — przerwal Qu — ze pan, ten typ Carcer, cala odziez i posiadane przedmioty, z ktorymi przybyliscie, tworza wydluzona transczasowa anomalie znajdujaca sie w stanie silnego naprezenia.
Vimes spojrzal na sprzatacza.
— Bardzo trudno jest przeniesc rzeczy poza czas, do ktorego naleza, ale trzeba o wiele mniej energii, zeby przerzucic je z powrotem tam, gdzie byly — przetlumaczyl sprzatacz.
Vimes nadal patrzyl.
— Wszystko naprawde, ale to naprawde chce zostac tam, gdzie byc powinno — sprobowal sprzatacz.
— A tutaj masz racje — zgodzil sie Vimes.
— My tylko… smarujemy sciezke — ciagnal sprzatacz. — Popychamy lekko, a wszystko wskakuje na