miejsce. I pan wraca. Zdazyl pan cos zjesc dzisiaj rano?
— Nie!
— Czyli nie powinno sie zbytnio nabrudzic — uznal sprzatacz. A kiedy Vimes spojrzal zdziwiony, wyjasnil: — Niestrawiona zywnosc. Zostanie tutaj, rozumie pan.
— To znaczy, ze rozerwie mi…
— Nie, nie, nie — uspokoil go pospiesznie Qu. — Niczego pan nie zauwazy. Ale jakis pozywny posilek zaraz po powrocie bylby dobrym rozwiazaniem.
— Pancerz tez zostanie?
— Tak, wasza laskawosc — rozpromienil sie Qu. — Wszystko. Opaska na oko, skarpety, wszystko.
— Buty tez?
— Tak. Wszystko.
— A moje gatki?
— One tez. Wszystko.
— Czyli zjawie sie tam goly?
— Jedyny kostium, ktory zawsze jest modny — usmiechnal sie sprzatacz.
— W takim razie dlaczego pancerz dotarl tu ze mna, kiedy przybylem? A ten piekielny Carcer mial swoje noze, to pewne!
Qu otworzyl usta, ale sprzatacz byl szybszy.
— Trzeba tysiaca krokow, aby dotrzec na szczyt gory, ale jeden skok zniesie pana z powrotem na dol — powiedzial. — Jasne?
— No, to chyba ma sens… — zaczal Vimes.
— Przeciez to nie tak dziala, Lu-Tze! — jeknal Qu.
— Nie — zgodzil sie sprzatacz. — Ale to kolejne dobre klamstwo. Prosze posluchac, komendancie. Nie mamy akurat wsciekle poteznej burzy i nie mamy dosyc zmagazynowanego czasu. To operacja polowa. Nie mozemy sobie pozwolic na nic wiecej. Przerzucimy z powrotem i pana, i panskiego wieznia, choc prawie na pewno nie dotrzecie w to samo miejsce. Z powodu kwantow. Dostatecznie trudno jest dopilnowac, zeby nie zjawil sie pan dwiescie stop nad ziemia, moze mi pan wierzyc. Przepychanie tez panskich rzeczy, gdy one naleza do tego czasu, wymaga zbyt wielkich energii. Jest pan gotow? Niech pan wroci na to miejsce, gdzie pan stal. Niech pan jak najszybciej przedostanie sie do Carcera. Musi go pan chwycic, inaczej zostanie tutaj.
— Dobrze. Ale wiele tu pozmienialem!
— Niech pan to zostawi nam.
— A co z Keelem? — dopytywal sie Vimes, odchodzac z ociaganiem.
— Prosze sie nie martwic. Mowilismy panu w swiatyni. Wlozymy na niego panska zbroje. Okaze sie, ze zginal w walce.
— Dopilnujcie, zeby nic zlego sie nie przytrafilo mlodemu Samowi! — poprosil Vimes.
Qu pchnal go lekko na miejsce. Male kamienne kolumny zawirowaly.
— Dopilnujemy.
— I zeby Reg Shoe mial przyzwoity pogrzeb.
— Dopilnujemy.
— Tylko zakopcie go plytko, bo za pare godzin bedzie chcial wyjsc!
Qu szturchnal go raz jeszcze.
— Do widzenia, komendancie!
Czas powrocil.
Ned przygladal mu sie czujnie.
— Co sie wlasnie stalo, sierzancie? Rozmyl sie pan.
— Miales tylko jedno pytanie, Ned. — Przez chwile Vimes walczyl z mdlosciami. — A teraz pokazmy Snapcase’owi, gdzie jest granica, co? Skonczmy…
Ruszyli do szturmu. Inni dolaczali do nich w biegu.
Vimes zapamietal to jakby w zwolnionym tempie. Niektorzy z ludzi Carcera na ich widok rzucili sie do ucieczki, niektorzy uniesli bron. Carcer usmiechal sie tylko. Vimes kierowal sie ku niemu, robiac uniki i omijajac walczacych. Przyspieszyl, uderzal ramieniem i odpychal wszystkich na boki. Carcer podniosl miecz i przyjal postawe, ale w scisku nie mial miejsca na finezje. Vimes zaatakowal jak byk, odbil klinge do gory i zlapal Carcera za gardlo.
— Wpadles, kolego — powiedzial.
A potem wszystko okryla czern.
Pozniej mial uczucie, ze powinno to wygladac ciekawiej. Przydalyby sie pedzace blekitne tunele, blyski, slonce powinno gnac raz za razem po niebie… Nawet spadajace z kalendarza kartki bylyby lepsze.
Otaczala go jednak czern najglebszego snu, az raptem poczul bol, kiedy uderzyl o podloge.
Ktos go chwycil i podniosl na nogi. Gdy Vimes skupil wzrok, ujrzal kapitana Marchewe.
— Dobrze znow pana widziec, sir. Oj…
— Nic mi nie jest — wychrypial Vimes, choc odnosil wrazenie, ze krtan ma zasypana piaskiem. — Gdzie Carcer?
— Ma pan paskudne ciecie na…
— Naprawde? Zadziwiajace — warknal Vimes. — Gdzie jest Carcer, do demona?
— Nie wiemy, sir. Przed chwila zjawil sie pan w powietrzu i wyladowal na podlodze. Z mnostwem niebieskich swiatelek, sir!
— Aha… — mruknal Vimes. — No coz, gdzies przeciez wrocil. Prawdopodobnie gdzies blisko.
— Slusznie, sir. Powiem ludziom, zeby…
— Nie, daj spokoj — przerwal mu Vimes. — Poczeka. W koncu dokad moglby pojsc?
Nie byl zbyt pewny wlasnych nog. Zupelnie jakby nalezaly do kogos innego, kogos z bardzo marnym wyczuciem rownowagi. — Jak dlugo bylem… mnie nie bylo? — zapytal. Wystapil Myslak Stibbons.
— Okolo pol godziny, wasza laskawosc. My tu, ehm… wysunelismy hipoteze, ze nastapily jakies zaklocenia czasowe, co w polaczeniu z uderzeniem pioruna i rezonansem stojacej fali Biblioteki spowodowalo przebicie czasoprzestrzeni…
— Tak, tak sie mniej wiecej czulem — przerwal mu Vimes. — Pol godziny, mowiles?
— Wydawalo sie, ze dluzej? — Myslak wyjal notatnik.
— Troche — przyznal Vimes. — Czy ktos ma zapasowe gatki?
Taki byl Carcer. Lubil, kiedy czlowiek wrzal, kiedy uzywal wyobrazni.
A Vimes powiedzial: Dokad moglby pojsc?
— Kapitanie, chce, zeby kazdego czlowieka, ktory nie jest niezbedny, wszystkich, co do jednego, wyslal pan do mojego domu. Teraz. Rozumie pan? Prosze to zrobic. Natychmiast. — Zwrocil sie do Ridcully’ego. — Nadrektorze, moze mnie pan tam przeniesc szybciej?
— Straz zwraca sie o magiczna pomoc? — zdumial sie nadrektor.
— Prosze — powiedzial Vimes.
— Oczywiscie, ale zdaje pan sobie sprawe, ze nie ma pan na sobie ubrania…
Vimes zrezygnowal. Ludzie zawsze domagali sie wyjasnien… Ruszyl, pokonujac galarete w nogach, przebiegl przez osmiokat dziedzinca, po trawnikach, az dotarl do uniwersyteckiego Mostu Sporego, gdzie przemknal obok Nobby’ego i Colona. Porwala ich fala straznikow, biegnacych, by dotrzymac kroku komendantowi.
Po drugiej stronie mostu lezal ogrod znany jako Rozkosz Magow. Vimes ruszyl na przelaj, a galazki smagaly go po golych nogach; potem znalazl sie na starej sciezce holowniczej i bloto mieszalo sie na skorze z krwia. Dalej w prawo i w lewo, obok zaskoczonych przechodniow, az w koncu poczul pod stopami kocie lby bruku alei Scoone’a. Zlapal drugi oddech i jeszcze troche przyspieszyl. Nie zwalnial, dopoki nie dotarl do zwirowego podjazdu; niemal padl przed frontowymi drzwiami, zawisajac na sznurze dzwonka.
Uslyszal szybkie kroki i ktos gwaltownie otworzyl drzwi.
— Jesli nie jestes Willikinsem — warknal Vimes, probujac zogniskowac wzrok — to beda klopoty!
— Wasza laskawosc! — Kamerdyner wciagnal go do holu. — Co sie z panem dzialo?