laskawosc zle sie czuje?
— Przypomnij mi, mlody czlowieku, jak ci na imie… Przykro mi, ale od dwoch tygodni jestem w podrozy, nie dosypiam, a przez caly dzien musze poznawac osoby o trudnych nazwiskach. To zle wplywa na mozg.
— Clarence, wasza laskawosc. Clarence Buziak.
— Buziak… — powtorzyl Vimes, a z jego miny Clarence wyczytal wszystko.
— Obawiam sie, ze tak, sir.
— W szkole umiales sie bic?
— Nie, wasza laskawosc, ale nikt nie mogl mnie przescignac w biegu na piecdziesiat sazni.
Vimes sie rozesmial.
— No coz, Clarence, kazdy hymn panstwowy, ktory zaczyna sie od „Przebudzcie sie”, na pewno prowadzi do klopotow. Nie uczyli was tego w kancelarii Patrycjusza?
— Eee… Nie, wasza laskawosc.
— No coz, sam sie przekonasz. Mow dalej.
— Oczywiscie, sir. — Clarence odchrzaknal. — Borogrovianski hymn panstwowy — zaczal po raz drugi.
— Ehm… Ten ostatni fragment… — Vimes nie zrozumial.
— To doslowne tlumaczenie, wasza laskawosc — odparl nerwowo Clarence. — Zwrot oznacza cos w rodzaju „niezwyklych mozliwosci” czy „wspanialego sukcesu”, wasza laskawosc.
— Kiedy nie wystepujemy publicznie, Clarence, zupelnie wystarczy „sir”. „Wasza laskawosc” sluzy tylko po to, by zrobic wrazenie na miejscowych. — Vimes przesunal sie na niewygodnym krzesle, opierajac brode na dloni. I skrzywil sie nagle. — Dwa tysiace trzysta mil — rzekl, zmieniajac pozycje. — A na miotle zawsze jest strasznie zimno, chocby leciala calkiem nisko. Potem barka, potem dylizans… — Znow sie skrzywil. — Czytalem twoj raport. Myslisz, ze to mozliwe, by caly narod stracil rozum?
Clarence milczal. Uprzedzono go, ze bedzie rozmawial z drugim najpotezniejszym czlowiekiem w Ankh- Morpork, nawet jesli ow czlowiek zachowuje sie jak ktos, kto nie ma o tym pojecia. Rozklekotane biurko w tym zimnym pokoiku na wiezy do wczoraj nalezalo do glownego odzwiernego garnizonu Kneck. Na porysowanym blacie pietrzyly sie papiery, a cale ich stosy lezaly za krzeslem Vimesa.
Sam Vimes — wedlug Clarence’a — wcale nie wygladal na diuka. Raczej na straznika, ktorym — jak rozumial — byl rzeczywiscie. Troche to irytowalo Clarence’a Buziaka. Ludzie na szczycie powinni wygladac tak, jakby tam bylo ich miejsce.
— To bardzo… interesujacy problem, sir — przyznal. — Chodzi panu o to, ze ludzie…
— Nie ludzie, ale narod — poprawil go Vimes. — Borogravia wyglada, jakby calkiem stracila rozum. Sadze, ze ludzie radza sobie, jak moga, zyja i wychowuja dzieci… A musze przyznac, ze w tej chwili tez wolalbym sie tym zajac. Wiesz chyba, o co mi chodzi. Bierzesz ludzi, ktorzy na oko niczym sie nie roznia od ciebie i ode mnie, ale kiedy polaczysz ich wszystkich razem, dostajesz wielkiego szalenca z granicami panstwowymi i hymnem.
— Fascynujaca idea, sir — zapewnil dyplomatycznie Clarence.
Vimes rozejrzal sie po pokoju. Sciany byly z surowego kamienia, okna waskie… i panowal wsciekly chlod, nawet w ten sloneczny dzien. Cale to marne jedzenie, tluczenie sie na miotle, sypianie w niewygodnych lozkach… A potem nocne podroze krasnoludzkimi barkami po ich tajnych kanalach pod gorami — bogowie tylko wiedza, jaka wyrafinowana dyplomacje zastosowal Vetinari, zeby to uzyskac, choc owszem, Dolny Krol winien byl Vimesowi jedna czy druga przysluge…
…i wszystko to dla tego zimnego zamku nad ta zimna rzeka miedzy tymi glupimi kraikami i ich glupia wojna. Wiedzial, co chcialby zrobic. Gdyby to byli ludzie bijacy sie na ulicy, wiedzialby, jak sie zachowac. Stuknalby ich glowami, moze przymknal na noc w areszcie… Ale panstw nie da sie stuknac glowami…
Vimes przysunal sobie jakies papiery, przejrzal je, a potem odrzucil.
— Do demona z tym — powiedzial. — Co sie tam dzieje?
— Jak rozumiem, pozostaly jeszcze nieliczne ogniska oporu w trudniej dostepnych regionach twierdzy, ale sa wlasnie tlumione. Praktycznie rzecz biorac, twierdza jest w naszych rekach. To byl bardzo sprytny podstep, wasza… sir.
Vimes westchnal.
— Nie, Clarence. To byl prymitywny i ograny podstep. Wprowadzenie do fortecy naszych ludzi przebranych za praczki nie powinno sie udac. Na litosc bogow, przeciez trzech mialo wasy!
— Borogravianie sa dosyc… staromodni w takich kwestiach, sir. A przy okazji, wydaje sie, ze w dolnych kryptach mamy zombi. Straszne stwory. Mam wrazenie, ze przez stulecia pochowano tam wielu borogravianskich wyzszych oficerow.
— Naprawde? A co teraz robia?
Clarence uniosl brwi.
— Chodza i sie kolysza, sir. Tak mysle. Jecza. Jak to zombi. Cos musialo ich rozbudzic.
— Prawdopodobnie my — uznal Vimes. Wstal, przeszedl przez pokoj i szarpnieciem otworzyl ciezkie, wysokie drzwi. — Reg! — zawolal.
Po chwili zjawil sie kolejny straznik. Zasalutowal. Mial szara twarz i Clarence nie mogl nie dostrzec, ze salutujaca dlon i reke trzymaly razem liczne szwy.
— Poznales juz funkcjonariusza Shoe, Clarence? — zapytal uprzejmie Vimes. — Nalezy do mojego personelu. Nie zyje od ponad trzydziestu lat i kocha kazda ich minute, Mam racje, Reg?
— Tak jest, panie Vimes. — Reg usmiechnal sie, odslaniajac rzad brazowych zebow.
— W piwnicy jest paru twoich ziomkow, Reg.
— Oj… Chodza i sie kolysza, co?
— Obawiam sie, ze tak, Reg.
— Zejde i pogadam z nimi — obiecal Reg.
Zasalutowal i wyszedl, z niewielka tylko sugestia rozkolysania.
— On jest, ehm… pochodzi z tych stron? — zapytal Clarence, ktory wyraznie zbladl.
— Alez nie. Z nieodkrytej krainy… — odparl Vimes. — Jest martwy. Ale trzeba mu przyznac, ze go to nie powstrzymuje. Nie wiedziales, ze mamy w strazy zombi, Clarence?
— Ehm… nie, sir. Od pieciu lat nie bylem w miescie. Jak rozumiem, wiele sie zmienilo.
I to na gorsze, zdaniem Clarence’a Buziaka. Funkcja konsula w Zlobenii byla nietrudna i zostawiala dosc czasu, by zajmowac sie wlasnymi sprawami. A potem wzdluz calej doliny wyrosly nagle wielkie wieze semaforowe i okazalo sie, ze Ankh-Morpork jest oddalone ledwie o godzine. Przed sekarami list potrzebowal dwoch tygodni, by pokonac te trase, wiec nikt sie nie przejmowal, jesli odpowiadal na niego dzien czy dwa pozniej. Teraz ludzie oczekiwali odpowiedzi nastepnego dnia. Wlasciwie to byl nawet zadowolony, kiedy Borogravia zniszczyla kilka tych nieszczesnych wiez. A potem rozpetalo sie pieklo.
— Rozni sluza u nas w strazy, Clarence — oswiadczyl Vimes. — I wszyscy sa nam wsciekle potrzebni zwlaszcza teraz, kiedy Borogravianie i Zlobency tluka sie na ulicy z powodu jakiejs durnej klotni sprzed tysiaca lat. Sa gorsi niz krasnoludy i trolle! Wszystko dlatego, ze czyjas pra-do-umptej-potegi babka dala w twarz czyjemus pra-jak-wyzej wujowi! Borogravia i Zlobenia nie moga sie nawet dogadac co do wspolnej granicy. Wybraly sobie rzeke, ktora co wiosne zmienia koryto. I nagle wieze sekarowe znajduja sie na borogravianskim gruncie, a