piers.
— No… nie, panienko — powiedzial, spuszczajac wzrok. — Pisal tylko, ze cala jej glowa byla upackana ptasimi kupkami, panienko.
Tym razem Tiffany starala sie nie okazywac ulgi. Spojrzala na trzepoczace kawalki papieru na grobie, a potem na kobiete, ktora usilowala schowac za plecami cos, co zapewne bylo kolejna prosba.
— Pani w to wierzy, pani Woznicowa?
Kobieta zawstydzila sie nagle.
— No nie, panienko, oczywiscie, ze nie. Ale to po prostu… No wie panienka…
Czlowiek lepiej sie czuje, myslala Tiffany. To cos, co mozna zrobic, kiedy nic wiecej juz sie zrobic nie da. I kto wie, moze poskutkuje… Tak, wiem. To jakby…
Dlon ja zamrowila. I nagle uswiadomila sobie, ze czuje to mrowienie juz od pewnego czasu.
— Tak? — szepnela. — Odwazysz sie?
— Dobrze sie czujesz, panienko? — spytal niespokojnie mezczyzna.
Tiffany go zignorowala. Zblizal sie jezdziec, a snieg sunal za nim jak rozpostarty szeroki plaszcz, bezglosny jak marzenie, gesty jak mgla.
Nie odrywajac od niego wzroku, Tiffany siegnela do kieszeni i scisnela malutki rog obfitosci. Ha!
Ruszyla przed siebie.
Gdy zimistrz znalazl sie przy starej chacie, zeskoczyl ze swego snieznobialego konia.
Tiffany zatrzymala sie o jakies dwadziescia stop od niego. Serce bilo jej mocno.
— Pani… — rzekl zimistrz i sklonil sie nisko. Wygladal lepiej. I starzej.
— Ostrzegam cie! Mam rog obfitosci i nie zawaham sie go uzyc! — powiedziala Tiffany. Ale zawahala sie. Wygladal prawie jak czlowiek, jesli pominac ten dziwny, nieruchomy usmiech. — Jak mnie znalazles?
— Dla ciebie sie uczylem — odpowiedzial. — I nauczylem sie szukac. Jestem czlowiekiem.
Naprawde? Ale usta wygladaja nie tak, jak powinny, zauwazyla jej Trzecia Mysl. Wewnatrz sa blade jak snieg. To przed toba nie jest czlowiekiem. Tylko tak mu sie wydaje.
Jedna porzadna dynia, zachecala ja Druga Mysl. O tej porze roku sa naprawde twarde. Strzel do niego, szybko!
Sama Tiffany — ta na zewnatrz, ta, ktora czula chlod na twarzy — myslala: Nie moge tego zrobic! On tylko tam stoi i mowi. I to wszystko moja wina!
On pragnie zimy, ktora nigdy sie nie konczy, przypomniala jej Trzecia Mysl. Wszyscy, ktorych znasz, umra!
Byla pewna, ze oczy zimistrza potrafia zajrzec prosto w jej umysl.
Lato zabija zime, ponaglala ja Trzecia Mysl. Tak sie to odbywa!
Ale nie w ten sposob, myslala Tiffany. Wiem, ze nie tak powinno sie to odbywac. Czuje, ze nie tak. To nie jest wlasciwa… opowiesc. Krola zimy nie mozna zabic latajaca dynia!
Zimistrz przygladal sie jej z uwaga. Wokol niego opadaly tysiace Tiffany — ksztaltnych platkow.
— Dokonczymy teraz nasz taniec? — zapytal i wyciagnal reke. — Jestem czlowiekiem, tak jak ty!
— Wiesz, co to znaczy byc czlowiekiem? — spytala Tiffany.
— Tak! To latwe! Zelaza tyle, by zrobic gwozdz! — odpowiedzial natychmiast zimistrz. Rozpromienil sie, jakby udala mu sie trudna sztuczka. — A teraz prosze, zatanczmy…
Postapil o krok naprzod. Tiffany sie cofnela.
Jesli teraz zatanczysz, ostrzegla ja Trzecia Mysl, to bedzie koniec. Uwierzysz w siebie, zaufasz swojej gwiezdzie, ale te wielkie migoczace kule tysiace mil stad, na niebie, nie dbaja o to, czy migocza nad wiecznym sniegiem.
— Nie jestem… gotowa — oswiadczyla Tiffany glosem odrobine tylko mocniejszym od szeptu.
— Ale czas mija — odparl zimistrz. — Jako czlowiek rozumiem te sprawy. Czyz nie jestes boginia w ludzkiej postaci?
Wpatrywal sie w nia przenikliwie.
Nie, nie jestem boginia, pomyslala. Zawsze bede tylko… Tiffany Obolala.
Zimistrz zblizyl sie, wciaz z wyciagnieta reka.
— Pora zatanczyc, pani. Pora dokonczyc taniec.
Mysli Tiffany uciekaly. Oczy zimistrza wypelnialy jej umysl tylko biela, polem czystego sniegu…
— Aaaiiii!
Drzwi dawnej chaty panny Spisek otworzyly sie gwaltownie i… cos wyszlo na zewnatrz, brnac chwiejnie przez snieg.
Czarownica. Bez zadnych watpliwosci. Miala — gdyz byla to prawdopodobnie ona, choc istnieja zjawiska tak straszne, ze zastanawianie sie, jak adresowac do nich listy, wydaje sie calkiem bez sensu — kapelusz, ktorego szpic zwijal sie jak waz. Kapelusz spoczywal na snopie brudnych kosmykow rozczochranych tlustych wlosow, a te z kolei nad prawdziwym koszmarem twarzy. Ta twarz byla zielona, podobnie jak dlonie wymachujace czarnymi paznokciami, a raczej groznymi szponami.
Tiffany wytrzeszczyla oczy. Zimistrz wytrzeszczyl oczy. Ludzie wytrzeszczyli oczy.
Kiedy przerazajacy, wrzeszczacy, chwiejacy sie stwor podszedl blizej, daly sie dostrzec kolejne szczegoly — na przyklad brazowe popsute zeby i brodawki. Mnostwo brodawek. Nawet brodawki na brodawkach miary brodawki.
Annagramma zamowila wszystko. Jakas czastka Tiffany miala ochote sie rozesmiac, nawet w tej chwili, ale zimistrz chwycil ja za reke…
…a czarownica zlapala go za ramie.
— Nie waz sie jej dotykac! Jak smiesz! Jestem czarownica, pamietaj!
Glos Annagrammy nawet w najlepszych sytuacjach nie byl przyjazny dla uszu. Ale kiedy byla przestraszona albo zla, osiagal tonacje, ktore wwiercaly sie prosto w glowe.
— Pusc ja, mowie! — wrzasnela Annagramma.
Zimistrz wygladal na zaszokowanego. Sluchanie wscieklej Annagrammy na pewno bylo trudne dla kogos, kto dopiero od niedawna mial uszy.
— Puszczaj! — krzyknela.
A potem cisnela kula ognia.
Chybila. Moze tak wlasnie chciala. Przelatujaca z sykiem kula plonacego gazu zwykle sklania ludzi, by przerwali to, co wlasnie robia. Jednak wiekszosc z nich sie nie rozpuszcza.
Zimistrzowi odpadla noga.
Pozniej, w czasie swego lotu przez sniezyce, Tiffany zastanawiala sie, jak on wlasciwie funkcjonowal. Byl zbudowany ze sniegu, ale potrafil sprawic, by ten snieg chodzil i mowil. A to znaczy, ze musial przez caly czas o tym myslec. Musial… Ludzie nie zastanawiaja sie zwykle nad dzialaniem wlasnych cial, poniewaz te ciala same wiedza, co robic. Ale snieg nie wie nawet, jak stanac prosto.
Annagramma patrzyla na niego gniewnie, jakby zrobil cos wyjatkowo irytujacego.
Zimistrz rozejrzal sie, chyba zdziwiony. Na jego piersi pojawily sie pekniecia, a potem byl juz tylko sniegiem, rozpadajacymi sie blyszczacymi krysztalkami.
Snieg zaczal sypac z nieba, jakby ktos wycisnal chmury.
Annagramma zsunela maske na bok i spojrzala najpierw na bialy stos, a potem na Tiffany.
— No dobrze — powiedziala. — Co sie stalo? On powinien cos takiego zrobic?
— Przylecialam sie z toba spotkac i… to byl zimistrz. — W tej chwili Tiffany nie bylo stac na nic wiecej.
— Znaczy… zimistrz? — zdziwila sie Annagramma. — Czy on nie jest tylko bajka? A dlaczego cie gonil? — spytala podejrzliwie.
— No bo… on… ja… — jakala sie Tiffany. Nie wiedziala, od czego zaczac. — Jest prawdziwy. I musze sie przed nim ukryc! — powiedziala w koncu. — Musze uciec! Za dlugo by tlumaczyc!
Przez jeden straszny moment bala sie, ze Annagramma nadal bedzie zadac opowiedzenia calej historii. Ale dziewczyna czarnymi gumowymi pazurami chwycila ja za reke.
— W takim razie musisz stad odleciec natychmiast! No nie, ciagle masz te stara miotle panny Spisek? Calkiem do niczego. Wez moja.
Powlokla Tiffany do chaty. Snieg padal coraz gesciej.
— „Zelaza tyle, by zrobic gwozdz” — powtorzyla Tiffany, starajac sie dotrzymac jej kroku. Nie miala