by bylo? — zapytal chrapliwie.
— Setki — odparla babcia.
— Ze sloweckami po obu stronach?
— Tak, wlasnie tak. I calkiem male litery.
Rob przykucnal. Zawsze tak robil, kiedy znalazl sie pod sciana; latwiej mogl sie poderwac do walki. Masa Feeglow wstrzymala oddech.
— Zrobie to! — oswiadczyl ponuro i zacisnal piesci.
— Dobrze — pochwalila babcia Weatherwax. — Oczywiscie, ze bys to zrobil. To by bylo bohaterstwo dla ciebie. Ale ktos musi zejsc w Zaswiaty i odszukac prawdziwa Letnia Pania. Tak mowi Opowiesc. To juz sie zdarzalo. To jest skuteczne. I musi tam isc ze strachem i zgroza, jak prawdziwy bohater, poniewaz wiele potworow, jakie musi pokonac, tkwi w jego wlasnej glowie i niesie je ze soba. Pora juz na wiosne, a wciaz trwa zima i snieg, wiec musicie szybko go znalezc. Poszukajcie go i postawcie na sciezce. Sciezce, ktora Prowadzi w Dol, Robie Rozboju.
— Ano. Wimy, co to za sciezka.
— On ma na imie Roland — poinformowala babcia. — I mysle sobie, ze powinniscie wyruszyc, jak tylko zrobi sie widno.
Miotla pedzila w czerni przez sniezyce. Miotly zwykle leca tam, gdzie czarownice chca, by lecialy, wiec Tiffany przylgnela do kija, starala sie nie zamarznac na smierc i miala nadzieje, ze zmierza w strone domu. Nie widziala niczego procz ciemnosci i zmrozonego, sypiacego w oczy sniegu, wiec sciagnela kapelusz na czolo, by uzyskac bardziej oplywowa sylwetke. Mimo to platki sniegu uderzaly w nia jak kamyki i pietrzyly sie na miotle. Co kilka minut musiala je zrzucac w obawie przed oblodzeniem.
Slyszala ryk wodospadu pod soba. Czula, ze nagle wlatuje w otchlan. Miotla poszybowala nad rowninami i zaczela opadac. Tiffany byla przemarznieta do kosci.
Nie potrafila walczyc z zimistrzem, nie tak jak Annagramma. Pewnie, mogla to sobie planowac, mogla klasc sie do lozka z takim postanowieniem, ale kiedy go spotykala…
…Zelaza dosc, by zrobic gwozdz… Te slowa rozbrzmiewaly jej w glowie. Przypomniala sobie stara rymowanke, ktora uslyszala wiele lat temu, kiedy do wioski przybyli wedrowni nauczyciele. Zdawalo sie, ze wszyscy ja znaja…
I tak dalej, i tak dalej.
To byl bezsensowny wierszyk, z rodzaju takich, o ktorych nikt nigdy nie pamieta, kiedy pierwszy raz uslyszal, ale chyba zna od zawsze. Dziewczynki skakaly, recytujac go, a chlopaki stosowaly jako wyliczanke, zeby zobaczyc, kto wypada.
Az pewnego dnia wedrowny nauczyciel, ktory — jak wszyscy inni — uczyl za jajka, swieze warzywa i czysta uzywana odziez, odkryl, ze wiecej zyskuje, nauczajac rzeczy ciekawych, niz tylko uzytecznych. I opowiadal, jak to kiedys magowie, wykorzystujac bardzo skomplikowane czary, sprawdzili, z czego dokladnie zrobiony jest czlowiek. Glownie z wody, ale tez zelaza i siarki, i sadzy, i po szczypcie praktycznie wszystkiego innego, nawet odrobiny zlota. A wszystko to jakos zlaczone razem.
Tiffany byla pewna jednego: gdyby zebrac wszystkie te skladniki i wymieszac w wielkiej misie, nie stalyby sie czlowiekiem, chocby nie wiem jak bardzo na nie krzyczec.
Nie mozna namalowac obrazu, wlewajac do wiadra rozne farby. Jesli sie jest czlowiekiem, wie sie takie rzeczy.
Zimistrz nie byl czlowiekiem. Zimistrz nie wiedzial…
Nie wiedzial tez, jak ten wierszyk sie konczy.
Slowa wciaz krazyly jej w glowie, a pozyczona miotla pedzila przed siebie. W pewnym momencie swoim piskliwym, zarozumialym glosem wlaczyl sie doktor Bustle i wyglosil wyklad o Pierwiastkach Sladowych i o tym, jak to czlowiek zbudowany jest z prawie wszystkich, jednakze zawiera tez duzo narrativum, podstawowego skladnika opowiesci, ktory mozna wykryc, jedynie obserwujac, jak zachowuja sie wszystkie pozostale…
Glos zabrzmial w powietrzu tuz obok.
— Nie obchodzi mnie, kim jestes — wymamrotala Tiffany, zbyt przemarznieta, by rozsadnie myslec. — Idz sobie.
Mijaly godziny. Na nizinie bylo troche cieplej, ale zimno nadal przenikalo do kosci, niewazne, ile warstw ubrania czlowiek mial na sobie. Tiffany starala sie nie zasnac. Niektore czarownice potrafia spac na miotle, ona jednak wolala nie probowac. Mogloby sie jej przysnic, ze spada, a potem by sie obudzila i odkryla, ze to prawda, ale juz niedlugo.
Wreszcie dostrzegla w dole slabe zolte swiatla. To byl prawdopodobnie zajazd w Dwukoszulu, wazny punkt nawigacyjny.
Czarownice nigdy nie zatrzymywaly sie w zajazdach, jesli tylko mogly tego uniknac, zreszta wiekszosc zajazdow bardzo niedogodnie wymagala, by placic im pieniedzmi. Ale pani Umbridge, ktora prowadzila sklep z pamiatkami naprzeciwko, miala stara szope na tylach i byla — jak to okreslala panna Tyk — PC, czyli Przyjazna Czarownicom. Na scianie stodoly, w miejscu gdzie nie znalazlby go nikt, kto specjalnie nie szukal, zostal nawet wydrapany znak czarownic: lyzka, spiczasty kapelusz i wielki nauczycielski ptaszek.
Snop siana nigdy nie wydawal sie wygodniejszy. Tiffany zakopala sie w nim cala. W szopie byly tez dwie krowy pani Umbridge. Utrzymywaly wewnatrz cieple i pachnace przezuta trawa powietrze.
Tiffany snila, jak Annagramma zdejmuje maske de luxe i odslania twarz, a potem sciaga te twarz i odslania oblicze babci Weatherwax…
A potem:
Usiadla w ciemnej szopie i zdawalo jej sie, ze widzi wijace sie jak waz lsnienie. Potem znowu zapadla w sen i snila o oczach zimistrza.
Rozdzial jedenasty
Nawet turkusowa
Brzdek-brzdak!
Tiffany usiadla gwaltownie, az posypalo sie z niej siano. Ale byl to tylko dzwiek krowiego lancucha stukajacego o brzeg metalowego kubla.
Pani Umbridge doila krowy. Blade swiatlo dnia wpadalo do srodka przez szczeliny w scianach. Kobieta uniosla glowe, kiedy uslyszala, ze Tiffany sie porusza.