Brodacz, ale to niespecjalnie pomoglo.
— I uwolnil ja, grajac cudowna muzyke — dodal Roland. — Gral chyba na lutni. A moze to byla lira…
— Dobze, nam pasuje — ucieszyl sie Tepak Wullie. — Lubimy komus casem psylutowac, jak zaliruje.
— To som instrumenty muzycne — wyjasnil Billy Brodacz. Spojrzal na Rolanda. — A umis grac na takim?
— Moje ciotki maja pianino — odparl niepewnie Roland. — Ale bede mial powazne klopoty, jesli cos mu sie przytrafi. Zburza te mury…
— No to zostajom miece — uznal niechetnie Rob Rozboj. — A walcylzes kiedy z prawdziwom osobom?
— Nie. Chcialem cwiczyc z gwardzistami, ale ciotki im nie pozwolily.
— Ale zes juz uzywal mieca?
— Ostatnio nie — przyznal zawstydzony Roland. — Nie jako takiego. No… wlasciwie to wcale. Ciotki uwazaja…
— To jakze cwicys? — spytal ze zgroza Rob.
— Mam w pokoju duze lustro, wie pan, i moge przed nim cwiczyc… poprawne… — Roland urwal, widzac ich miny. — Przepraszam — dodal. — Obawiam sie, ze nie jestem tym, kogo szukacie.
— Ni, tego bym nie zek — stwierdzil ze znuzeniem Rob. — Wedle wiedzmy wiedzm jestes tym chlopockiem, ktorego nam tseba. Musis tylko miec kogos, coby z nim walcyc…
Duzy Jan, jak zawsze podejrzliwy, zerknal na brata, a potem podazyl wzrokiem za jego spojrzeniem ku pogietej zbroi.
— Ach, tak? — warknal. — No wiec ja nie bede zas kolanem!
Nastepny dzien byl dobrym dniem az do chwili, kiedy stal sie ciasnym, splatanym klebkiem grozy.
Tiffany wstala wczesnie, rozpalila ogien i juz szorowala podloge, bardzo mocno, gdy weszla jej matka.
— Ehm… Czy nie powinnas zalatwiac takich spraw magicznie, kochanie? — Mama nigdy nie mogla zrozumiec, o co naprawde chodzi w czarownictwie.
— Nie, mamo.
— Ale nie mozesz tak jakby machnac reka i sprawic, zeby caly brud odlecial?
— Klopot polega na tym, jak wytlumaczyc magii, co to jest brud. — Tiffany starala sie zmyc uparta plame. — Slyszalam o czarownicy spod Escrow, ktora sie pomylila i w efekcie stracila cala podloge, swoje sandaly i o malo co palec u nogi.
Pani Obolala cofnela sie o krok.
— Myslalam, ze trzeba tylko pomachac rekami — wymamrotala nerwowo.
— To dziala — przyznala Tiffany. — Ale tylko wtedy, kiedy macha sie nimi tuz nad podloga, trzymajac szczotke.
Skonczyla podloge. Sprzatnela pod zlewem. Otworzyla wszystkie szafki, wyczyscila je i pochowala wszystko z powrotem. Wymyla nawet nogi mebli w miejscach, ktore stykaly sie z podloga. Wtedy pani Obolala wyszla i poszukala sobie czegos do roboty gdzie indziej, poniewaz najwyrazniej nie chodzilo tu o dobre prowadzenie domu.
Bo nie chodzilo. Jak powiedziala kiedys babcia Weatherwax, jesli chce sie nosic glowe w chmurach, trzeba obiema nogami stapac po ziemi. Szorowanie podlog, rabanie drewna, pranie, wyrabianie sera — takie zadania trzymaly przy ziemi, uczyly, co jest rzeczywiste. Mozna bylo przeznaczyc na nie czesc umyslu, a reszta mysli miala czas, by poukladac sie i uspokoic.
Czy byla tu bezpieczna przed zimistrzem? Czy tutaj bylo bezpieczne przed zimistrzem?
Wczesniej czy pozniej bedzie musiala znow sie z nim zmierzyc — z balwanem, ktory sadzil, ze jest czlowiekiem, i mial sile lawiny. Magia moze tylko na pewien czas go spowolnic, a takze rozgniewac. Zadna zwykla bronia nie da sie z nim walczyc skutecznie, a ona nie miala zadnych niezwyklych.
Annagramma zaatakowala go z wsciekloscia! Tiffany tez chcialaby byc taka wsciekla. Musi tam wrocic i jej podziekowac… Ale przynajmniej Annagrammie powinno sie udac. Ludzie zobaczyli, jak zmienia sie w zielonoskore, wrzeszczace monstrum. Taka czarownice mogli szanowac. A kiedy juz ma sie szacunek, ma sie wszystko.
Musi tez sprobowac zobaczyc sie z Rolandem. Nie wiedziala, co mu powiedziec. Ale to wlasciwie nie szkodzi, bo on tez nie bedzie wiedzial. Potrafili spedzic razem cale popoludnie, nie wiedzac, co powiedziec. Pewnie jest teraz w zamku.
I kiedy szorowala dolne strony taboretow, zastanawiala sie, co Roland porabia.
Ktos dobijal sie do drzwi zbrojowni. Takie wlasnie sa ciotki. Drzwi mialy poczworna grubosc, byly z debu i zelaza, a one i tak sie dobijaly.
— Nie bedziemy tolerowaly takiej krnabrnosci! — oznajmila ciotka Danuta. Z drugiej strony drzwi rozlegl sie loskot. — Czy ty sie tam z kims bijesz?
— Nie, pisze sonate na flet! — odkrzyknal Roland.
Cos ciezkiego uderzylo o drzwi.
Ciotka Danuta odskoczyla. Z wygladu przypominala nieco panne Tyk, jednak z oczami kogos wiecznie urazonego i ustami bezustannie narzekajacego.
— Jesli nie bedziesz robil, co ci sie mowi, powiem twojemu ojcu… — zaczela i urwala, gdy drzwi otworzyly sie gwaltownie.
Roland mial rozciete ramie, byl czerwony na twarzy, dyszal ciezko i pot sciekal mu po brodzie. Drzaca reka uniosl miecz. Za nim, po przeciwnej stronie sali, stala bardzo pogieta zbroja. Odwrocila helm, by spojrzec na ciotki. Zgrzytnelo zelazo.
— Jesli osmielicie sie niepokoic mojego ojca — ostrzegl Roland, kiedy patrzyly na zbroje — powiem mu o pieniadzach, ktore zginely z wielkiej skrzyni w skarbcu. Nie klamcie!
Przez moment — wystarczylo mrugnac, by go nie zauwazyc — na twarzy ciotki Danuty widoczne bylo poczucie winy, ale zniknelo natychmiast.
— Jak smiesz! Twoja biedna matka…
— Nie zyje! — krzyknal Roland i zatrzasnal drzwi.
Wizjer helmu uniosl sie i wyjrzalo pol tuzina Feeglow.
— Lojzicku, co za dwie stare scygi… — stwierdzil Duzy Jan.
— Moje ciotki — wyjasnil posepnie Roland. — Co to jest scyga?
— Taka niby wielka stara wrona, co se siedzi gdziesik i ceka, aze ktos umze — wyjasnil Billy Brodacz.
— Aha, czyli juz je poznaliscie. — Rolandowi blysnely oczy. — Sprobujmy jeszcze raz, dobrze? Mam wrazenie, ze zaczynam chwytac, o co w tym chodzi.
Ze wszystkich czesci zbroi rozlegly sie protesty.
— Cicho! Damy chlopockowi jesce jedno szanse — zdecydowal Rob Rozboj. — Na stanowiska!
Wsrod brzekow i przeklenstw Feeglowie rozeszli sie po wnetrzu. Po chwili zbroja sie wyprostowala, podniosla miecz i ruszyla na Rolanda, ktory slyszal dobiegajace ze srodka stlumione rozkazy.
Miecz zatoczyl luk, ale Roland odbil go jednym szybkim ruchem, odstapil na bok, zamachnal sie wlasnym mieczem i przerabal zbroje na polowy. Brzek rozlegl sie w calym zamku.
Gorna czesc uderzyla o sciane. Dolna zakolysala sie tylko, ale stala nadal.
Po kilku sekundach ponad krawedzia zelaznych spodni wyjrzaly liczne male glowy.
— Czy cos takiego powinno sie zdarzyc? — spytal Roland. — Wszyscy sa… eee… cali?
Szybkie odliczenie wykazalo, ze istotnie nie ma zadnych polowek Feeglow, choc jest sporo siniakow, a Tepak Wullie stracil swoj spog. Jednak wielu Feeglow chodzilo w kolko i klepalo sie dlonmi w uszy — ten brzek byl naprawde bardzo glosny.
— Niezly atak — pochwalil Rob Rozboj. — Chyba nabieras wiedzenia o walce.
— Rzeczywiscie, poszlo mi lepiej — zgodzil sie Roland z dumna mina. — Probujemy jeszcze?
— Nie! Znacy… nie. Tak se mysle, ze na dzis juz wystarcy. Roland spojrzal na male zakratowane okienko