wszystko. To bez znaczenia. Nie uciekla stamtad, uciekla tutaj, i tutaj teraz byla, czekajac na siebie. Znowu czula swoja ziemie pod podeszwami butow.
Zawiesila spiczasty kapelusz obok drzwi i poszla pomagac mezczyznom przy stawianiu zagrod.
To byl dobry dzien. Przez szare niebo zdolalo sie przebic troche slonecznych promieni. Na tle bieli sniegu wszystkie kolory wydawaly sie zywe, jakby sam fakt, ze sa tutaj, dodawal im jaskrawosci. Stare uprzeze na scianie stajni lsnily srebrem, a nawet brazy i szarosci, kiedys sprawiajace wrazenie wyplowialych, teraz odzyly na nowo.
Tiffany wyjela pudelko farb i troche cennego papieru. Sprobowala namalowac to, co widzi. W tym takze byla magia. Wszystko polegalo na cieniach i swiatlach. Jesli udalo sie przeniesc na papier cien i polysk, ksztalt, jaki kazda istota tworzyla w swiecie, wtedy mozna bylo utrwalic ja sama.
Wczesniej Tiffany malowala tylko kolorowa kreda. Farby okazaly sie o wiele lepsze.
To byl dobry dzien. To byl dzien akurat dla niej. Czula, jak czesci niej samej otwieraja sie i wychodza z kryjowek. Jutro pojawia sie obowiazki, pojawia sie ludzie zagladajacy nerwowo na farme i szukajacy pomocy czarownicy. Kiedy bol stawal sie zbyt silny, nikt sie nie przejmowal tym, ze czarownica, ktora go koi, jest kims, kogo sie pamieta, jak mial dwa lata i biegal dookola w samej koszuli.
Jutro… moze zdarzyc sie wszystko. Ale dzisiaj zimowy swiat byl pelen barw.
Rozdzial dwunasty
Szczupak
Na calych rowninach krazyly pogloski o niezwyklych wydarzeniach. Byla na przyklad lodz wioslowa nalezaca do starego czlowieka mieszkajacego w szopie tuz ponizej wodospadu. Ta lodz odplynela tak szybko, opowiadano, ze unosila sie nad woda jak wazka — a jednak nikogo w niej nie bylo. Znaleziono ja zacumowana u brzegu w Dwukoszulu, gdzie rzeka przeplywa pod traktem dylizansow. Potem nocny dylizans pocztowy, ktory stal przed zajazdem, odjechal calkiem sam, zostawiajac wszystkie worki z poczta. Woznica pozyczyl konia i ruszyl w poscig; znalazl powoz niedaleko Kredy. Wszystkie drzwi byly otwarte, zaginal jeden kon.
Kilka dni pozniej konia przyprowadzil dobrze ubrany mlody czlowiek. Twierdzil, ze znalazl go blakajacego sie po okolicy. Co zaskakujace, kon byl wyczyszczony i nakarmiony.
Bardzo, bardzo grube — to chyba najlepszy opis murow zamku. Noca nie bylo tu zadnych gwardzistow, poniewaz o osmej zamykali bramy i szli do domow. Byl za to stary Robbins, niegdys takze gwardzista, pelniacy teraz oficjalna funkcje nocnego dozorcy, wszyscy jednak wiedzieli, ze o dziewiatej zasypia przy kominku. Mial stara trabke, na ktorej powinien zatrabic w razie ataku, ale nikt nie byl calkiem pewien, jaki mial byc tego skutek.
Roland sypial w Wiezy Czapli, poniewaz do komnaty prowadzily w niej dlugie schody, a ciotki nie lubily sie wspinac. Wieza takze miala bardzo, bardzo grube mury — ale nie pomogly. Kolo jedenastej ktos przytknal mu trabke do ucha i zatrabil.
Roland wyskoczyl z lozka, zaplatal sie w pierzyne, posliznal na dywaniku pokrywajacym lodowata kamienna posadzke, uderzyl glowa o kredens i trzecia rozpaczliwie potarta zapalka zdolal zapalic swiece.
Na stoliku przy lozku lezal wielki miech z umocowana do roboczego konca trabka starego Robbinsa. Pokoj byl pusty, jesli nie liczyc cieni.
— Mam miecz — ostrzegl Roland. — I potrafie go uzyc!
— Ach, juz zes je trupem — odpowiedzial mu glos spod sufitu. — Pociachany na ciut kawalecki w swoim lozecku, kiedy zes chrapal nicym wiepsek. Nie, zartowalem. Zaden z nas nie chce ci zrobic ksywdy. — Z ciemnosci miedzy krokwiami dobiegly goraczkowe szepty i glos podjal: — Ciut poprawka, wienksosc z nas nie chce ci zrobic ksywdy, ale nie fesztuj sie Duzym Janem, on nikogo za bardzo nie lubi.
— Kim jestescie?
— Ano, znowu zacynas nie tak jak tseba — odpowiedzial glos konwersacyjnym tonem. — Jo jestem tu na goze, cienzko uzbrojony, wis, a ty na dole w tej swoje ciut kosuli i slicniusi z ciebie cel. I myslis, ze to ty zadajes pytania… Cyli umies walcyc, tak?
— Tak!
— I bedzies walcyl z potworami, coby ratowac wielko ciut wiedzme? Bedzies?
— Wielka ciut wiedzme?
— Dla ciebie to Tiffany.
— Mowicie o Tiffany Obolalej? Co sie jej stalo?
— Bedzies gotow, jak bedzie cie potsebowac?
— Tak, oczywiscie! Ale kim jestescie?
— I umies walcyc?
— Przeczytalem caly „Podrecznik szermierki”!
Po kilku sekundach glos z mroku w gorze powiedzial:
— Aha… Cosik chyba widze, ze znalazlem ciut brocek w tym planie…
Po drugiej stronie dziedzinca wznosila sie zamkowa zbrojownia. Nie byla obficie zaopatrzona. Stala tam zbroja zestawiona z roznych niedopasowanych kawalkow, kilka mieczy, topor bojowy, ktorego nikt nie potrafil uniesc, oraz kolczuga, ktora wygladala na zaatakowana przez jakies straszliwie silne mole. Byly tez drewniane manekiny na wielkich sprezynach, do cwiczen szermierki. W tej chwili Feeglowie przygladali sie, jak Roland z wielkim entuzjazmem atakuje jeden z nich.
— No tak… — mruknal zniechecony Duzy Jan, gdy Roland odskoczyl. — Jakby tak nigdy nie spotkal nicego innego niz kawolki dzewa, co sie nie broniom, to moze i bedzie dobze.
— Ale je chentny — zauwazyl Rob Rozboj, gdy Roland oparl stope o manekina i usilowal wyrwac z niego ostrze miecza.
— Ano… — Duzy Jan zrobil ponura mine.
— Ale akcje ma slicniusie, psyznas.
Rolandowi udalo sie wyrwac miecz z manekina, ktory odskoczyl na starej sprezynie i uderzyl go w glowe.
Mrugajac niepewnie, chlopiec spojrzal na Feeglow. Pamietal ich z czasow, kiedy zostal uwolniony od krolowej elfow. Kto raz spotkal Nac Mac Feeglow, ten nie mogl o nich zapomniec, chocby bardzo sie staral. Ale te wspomnienia byly dosc mgliste. Przez czesc swojego tam pobytu byl prawie oblakany, czasem nieprzytomny, a widzial tak wiele niezwyklych rzeczy, ze nie mogl rozroznic, ktore sa prawdziwe, a ktore nie.
Teraz juz wiedzial: byli prawdziwi. Ktoz moglby wymyslic cos takiego? Owszem, jeden z nich wygladal jak ser, ktory toczy sie samodzielnie, ale przeciez nikt nie jest doskonaly.
— Co bede musial zrobic, panie Rozboju? — zapytal.
Rob Rozboj martwil sie o te wyjasnienia. Takie slowa jak „zaswiaty” moga ludzi zaniepokoic.
— Musis uratowac… dame — rzekl. — Ale ni wielko ciut wiedzme. Innom… dame. Mozemy cie wzionsc do miejsca, gdzie lona mieska. To tak jakby… pod ziemiom, wis. I lona jakby… spi. I ty musis ino wyprowodzic jom na powiezchnie, jakby…
— Aha, jak Orfeo ratujacy Eunifone z Zaswiatow?
Rob Rozboj patrzyl tylko bez slowa.
— To taki mit efebianski — wyjasnil Roland. — Historia niby o milosci, ale tak naprawde metafora corocznego powrotu lata. Opowiesc ma kilka wersji…
Wciaz patrzeli. Feeglowie maja niepokojace spojrzenia. Pod tym wzgledem sa nawet gorsi od kurczakow[8].
— Metafora to takie jakby klamstwo, coby pomoc ludziom rozumie, co je prawdom — powiedzial Billy