— A twoje obiady sa doskonale, Cal, zawsze to powtarzam. Co miales na dzisiaj?
— Bitki w sosie smietanowym, z opadkiem, a na deser bezowy tort „Czarna smierc”.
Przez chwile panowalo milczenie, gdy obaj wyobrazali sobie caly posilek. Fred Colon westchnal cicho.
— Opadek polany maselkiem?
— Nie chcialbys mnie chyba obrazic, sugerujac, ze zapomnialem o maselku, prawda?
— Czlowiek wiele czasu moze spedzic, rozkoszujac sie takim obiadem — uznal Fred. — Tylko ze widzisz, Cal, Patrycjusz bardzo nie lubi, kiedy wozy parkuja na ulicy dluzej niz dziesiec minut. Uwaza, ze to cos w rodzaju przestepstwa.
— Zjedzenie mojego obiadu w dziesiec minut to nie jest przestepstwo, Fred, to tragedia — odparl Cal. — Tu jest napisane „Straz Miejska — usuniecie 15 $”, Fred. To moj dochod za kilka dni, Fred.
— Chodzi o to — tlumaczyl Fred Colon — ze to masa papierow, rozumiesz? Nie moge tak sobie tego odwolac, chociaz chcialbym. W komendzie na biurku mam wszystkie odcinki kontrolne. Gdybym ja dowodzil straza, to oczywiscie… Ale mam zwiazane rece, rozumiesz…
Stali w niewielkiej odleglosci od siebie, z rekami w kieszeniach, pozornie nie zwracajac na siebie uwagi. Sierzant Colon zaczal cicho pogwizdywac.
— Wiem o tym i owym — oznajmil ostroznie Cal. — Ludziom sie wydaje, ze kelnerzy nie maja uszu.
— Ja wiem bardzo duzo, Cal. — Colon zabrzeczal monetami w kieszeni.
Obaj przez chwile wpatrywali sie w niebo.
— Moze zostalo mi z wczoraj troche lodow miodowych… Sierzant Colon spojrzal na woz.
— Cos podobnego, panie Jolson! — zawolal tonem absolutnego zdumienia. — Jakis wyjatkowy tepak zalozyl klamre na panskie kolo! Zaraz sie tym zajmiemy.
Wyjal zza pasa dwie okragle lopatki pomalowane na bialo, spojrzal na wieze semaforowa komendy Strazy Miejskiej, wystajaca ponad dachem starej fabryki lemoniady, odczekal, az dyzurny gargulec da mu sygnal, po czym z niejaka werwa i entuzjazmem zaczal odgrywac czlowieka o sztywnych rekach, grajacego dwie partie tenisa stolowego rownoczesnie.
— Patrol zjawi sie tu lada chwila… Aha, popatrz tylko…
Kawalek dalej na ulicy dwa trolle starannie zakladaly blokade na kolo wozu z sianem. Po minucie czy dwoch jeden spojrzal przypadkiem na wieze komendy, szturchnal kolege, wyjal wlasne dwie lopatki i — z nieco mniejszym zapalem niz Colon — wyslal sygnal. Kiedy otrzymal odpowiedz, trolle rozejrzaly sie, zauwazyly Colona i ruszyly w jego strone.
— Ta-dam! — zawolal z duma sierzant.
— Niezwykla jest ta nowa technologia — przyznal z podziwem Cal Jolson. — A przeciez musieli byc… ile? Ze dwadziescia, trzydziesci sazni stad.
— Zgadza sie, Gal. W dawnych czasach musialbym gwizdac. A teraz zjawia sie tutaj, wiedzac juz, ze to ja ich wzywam.
— Inaczej musieliby spojrzec i zobaczyc, ze to ty.
— No tak… — przyznal Colon swiadomy, ze to, co zaszlo, moze nie byc najjasniejszym promieniem swiatla w swicie rewolucji komunikacyjnej. — Oczywiscie, to by dzialalo tak samo dobrze, gdyby byli wiele ulic stad. Albo nawet po drugiej stronie miasta. A gdybym kazal gargulcowi, zeby, jak to okreslamy, „rzucil” wiadomosc na „duza” wieze nad Tumpem, za pare minut odebraliby wszystko w Sto Lat.
— A to przeciez dwadziescia mil.
— Co najmniej.
— Niezwykle, Fred.
— Czasy sie zmieniaja, Cal — stwierdzil Colon, gdy trolle dotarly na miejsce. — Funkcjonariusz Czert, kto wam kazal zalozyc blokade na woz mojego przyjaciela? — zapytal groznie.
— No bo, sierzancie, rano pan mowil, coby zaklamrowac kazdy…
— Ale nie ten — przerwal mu Colon. — Zdejmijcie to natychmiast i nie bedziemy juz wracac do tej sprawy. Jasne?
Funkcjonariusz Czert doszedl najwyrazniej do wniosku, ze nie placa mu za myslenie — i dobrze, poniewaz sierzant Colon nie uwazal, by w tym zakresie byla to rozsadna inwestycja.
— Jak pan tak mowi, sierzancie…
— A kiedy sie tym zajmiecie, ja i Cal utniemy sobie mala pogawedke. Prawda, Cal?
— Zgadza sie, Fred.
— To znaczy, mowie „pogawedka”, aleja bede glownie sluchal, a to z powodu tego, ze bede mial pelne usta.
Snieg zsuwal sie z jodlowych galezi. Czlowiek przecisnal sie miedzy nimi, przez chwile stal nieruchomo, z trudem chwytajac oddech, po czym szybkim truchtem ruszyl przez polane.
W dolinie rozlegly sie pierwsze dzwieki rogu. Mial zatem godzine, jesli mozna im wierzyc. Moze nie uda mu sie dotrzec do wiezy, ale byly przeciez inne rozwiazania.
Mial plany. Potrafi ich przechytrzyc. Trzymac sie z dala od sniegu, ile tylko mozna, zawracac, korzystac ze strumieni… To mozliwe, to juz sie udawalo… Byl tego pewien.
Kilka mil od niego smukle ciala zanurzyly sie miedzy drzewa. Zaczely sie lowy…
Bardzo daleko od tego miejsca, w Ankh-Morpork, palila sie Gildia Blaznow.
Co stanowilo problem, poniewaz druzyna strazacka gildii skladala sie glownie z klaunow.
A to z kolei stanowilo problem, poniewaz jesli pokazac klaunowi wiadro i drabine, mozliwa jest tylko jedna reakcja. Lata szkolenia biora gore. Cos w czerwonym nosie przemawia do niego. Nie moze sie powstrzymac.
Sam Vimes ze Strazy Miejskiej Ankh-Morpork oparl sie o mur i ogladal przedstawienie.
— Naprawde musimy jeszcze raz zlozyc u Patrycjusza wniosek o powolanie publicznej strazy pozarnej — powiedzial.
Po drugiej stronie ulicy klaun podniosl drabine, odwrocil sie, walnal drabina klauna za soba i wrzucil go do wiadra, odwrocil sie znowu, zeby sprawdzic, co to za zamieszanie, i poslal swa podnoszaca sie ofiare z powrotem do wiadra, gdzie wpadla z dziwnym mlaskiem. Tlum patrzyl w milczeniu — gdyby to bylo smieszne, klauni by tego nie robili.
— Gildie sa mocno przeciwne — odparl kapitan Marchewa Zelaznywladsson, jego zastepca. Klaunowi z drabina wylano wode z wiadra do spodni. — Mowia, ze to by bylo wtargniecie na prywatny teren.
Plomienie strzelily z pokoju na pierwszym pietrze.
— Jezeli pozwolimy, zeby sie spalila, bedzie to powazny wstrzas dla rozrywki w tym miescie — oswiadczyl z przekonaniem Marchewa.
Vimes zerknal na niego z ukosa. To byl prawdziwy Marchewowy komentarz. Brzmial niewinnie jak demony, ale mozna bylo go zrozumiec calkiem inaczej…
— Rzeczywiscie bedzie — przyznal. — Mimo to lepiej chyba cos z tym zrobic. — Zrobil kilka krokow naprzod i uniosl dlonie do ust. — No dobra! Tu Straz Miejska! Uformowac lancuch! Brac wiadra!
— Auu… Musimy? — odezwal sie ktorys z gapiow.
— Owszem, musicie — zapewnil kapitan Marchewa. — Chodzcie wszyscy, jesli ustawimy sie w dwie linie, zalatwimy sprawe raz-dwa. Co wy na to? Moze byc nawet zabawnie.
Ustawili sie poslusznie, jak zauwazyl Vimes.
Marchewa kazdego traktowal tak, jakby byl milym i sympatycznym gosciem. I w jakis niewyjasniony sposob ludzie nie mogli sie oprzec, by wykazywac mu, ze sie nie myli.
Ku powszechnemu rozczarowaniu ogien szybko zostal ugaszony — kiedy tylko rozbrojono klaunow i dobrzy ludzie odprowadzili ich na bok.
Marchewa powrocil, ocierajac czolo, gdy Vimes zapalal cygaro.
— Zdaje sie, ze polykacz ognia mial klopoty zoladkowe — wyjasnil.
— Calkiem mozliwe, ze nigdy nam tego nie wybacza — stwierdzil Vimes, kiedy wrocili do patrolowania ulic. — No nie… Co teraz?
Marchewa spogladal w gore, w kierunku najblizszej wiezy semaforowej.
— Rozruchy przy Kablowej — poinformowal. — Kod „Wszyscy funkcjonariusze”, sir.