Ruszyli biegiem. Czlowiek zawsze biegl na „Wszystkich funkcjonariuszy”. Bo sam tez mogl miec klopoty.
Kiedy zblizali sie do celu, zauwazyli na ulicach wiecej krasnoludow. Vimes rozpoznal charakterystyczne znaki: wszystkie krasnoludy mialy skupione miny i szly w tym samym kierunku.
— Zalatwione — stwierdzil, kiedy skrecili za rog. — Od razu mozna poznac po naglym zwiekszeniu liczby podejrzanie przypadkowych przechodniow.
Cokolwiek sie tutaj dzialo, byla to sprawa powazna. Ulice zascielaly rozmaite smieci i calkiem sporo krasnoludow. Vimes zwolnil.
— Juz trzeci raz w tym tygodniu — zauwazyl. — Co w nich wstapilo?
— Trudno powiedziec, sir — odparl Marchewa.
Vimes zerknal na niego z ukosa. Marchewa wychowal sie wsrod krasnoludow. Poza tym, jesli tylko mogl tego uniknac, nigdy nie klamal.
— To nie to samo co „nie wiem”, prawda? Kapitan byl wyraznie zaklopotany.
— Mysle, ze to… no, jakby sprawa polityczna, sir. Vimes zauwazyl wbity w sciane topor.
— Tak, rzeczywiscie — mruknal.
Ktos nadchodzil ulica — i byl prawdopodobnie powodem, dla ktorego zamieszki ustaly. Mlodszy funkcjonariusz Bluejohn byl chyba najwiekszym trollem, jakiego Vimes spotkal w zyciu. Wyrastal… Nie wyroznial sie z tlumu, poniewaz sam byl tlumem. Ludzie nie zauwazali go, gdyz przeslanial widok. I jak wiele poteznie zbudowanych osob, byl instynktownie lagodny i dosc niesmialy, chetnie sluchal roz-kazow. Gdyby trafil do gangu, zostalby zolnierzem. W strazy sluzyl za tarcze podczas zamieszek. Inni straznicy wygladali zza niego.
— Wyglada na to, ze wszystko sie zaczelo w delikatesach u Swidry — stwierdzil Vimes, kiedy dotarla reszta strazy. — Wezcie od niego zeznanie.
— To nie jest dobry pomysl, sir — oswiadczyl stanowczo Marchewa. — On niczego nie widzial.
— A skad wiesz, ze niczego nie widzial? Nie pytales go.
— Wiem, sir. Niczego nie widzial. Niczego tez nie slyszal.
— Nawet kiedy demolowal mu lokal i walczyl na ulicy przed drzwiami?
— Tak jest, sir.
— Ach, rozumiem. Nikt nie jest tak gluchy jak ci, ktorzy nie chca slyszec. To chcesz mi powiedziec?
— Cos w tym rodzaju, sir. Tak. Prosze posluchac, sir, wszystko sie skonczylo. Nie sadze, zeby ktos byl powaznie ranny. Tak bedzie najlepiej, sir. Prosze…
— Czy to jedna z tych prywatnych spraw krasnoludow, kapitanie?
— Tak, sir…
— Ale jestesmy w Ankh-Morpork, nie w jakiejs gorskiej kopalni. Moim obowiazkiem jest dopilnowanie spokoju, a to mi nie wyglada na spokoj. Co powiedza ludzie na takie bojki uliczne?
— Powiedza, ze to kolejny dzien w zyciu miasta, sir — odparl sztywno Marchewa.
— Tak, przypuszczam, ze faktycznie tak powiedza. Jednakze… — Vimes podniosl jeczacego krasnoluda. — Kto to zrobil? — zapytal groznie. — Nie jestem w nastroju do sluchania wykretow. Gadaj! Chce znac nazwisko!
— Agi Mlotokrad — wymamrotal krasnolud.
— Dobrze. — Vimes go puscil. — Zapiszcie to, Marchewa.
— Nie, sir — odparl Marchewa.
— Slucham?
— W miescie nie ma zadnego Agiego Mlotokrada, sir.
— Znacie kazdego krasnoluda?
— Znam ich wielu, sir. Ale Agiego Mlotokrada mozna spotkac tylko w glebi kopalni, sir. To rodzaj zlosliwego ducha, sir. Na przyklad „Wsadz to tam, gdzie Agi wegiel trzyma” oznacza…
— Tak, moge sie domyslic — przerwal mu Vimes. — Sugerujesz, ze ten krasnolud wlasnie powiedzial, ze awanture zaczelo lesne licho?
Krasnolud zniknal juz za rogiem.
— Mniej wiecej, sir. Przepraszam na moment. — Marchewa przeszedl na druga strone ulicy, wyjmujac zza pasa dwie biale paletki, Wejde tylko w linie widocznosci wiezy — wyjasnil. — Lepiej poslac sekara.
— Dlaczego?
— No, kazalismy czekac Patrycjuszowi, sir, wiec wypada moze mu powiedziec, ze sie spoznimy.
Vimes siegnal po zegarek i spojrzal na tarcze. Mial przeczucie, ze to znowu jeden z tych dni… tych, ktore przytrafiaja sie codziennie.
W naturze wszechswiata lezy, by osoba, ktora zawsze kaze czlowiekowi czekac dziesiec minut, tego dnia, gdy ten czlowiek sie o dziesiec minut spozni, byla gotowa dziesiec minut wczesniej i bardzo starannie nic o tym nie wspominala.
— Przepraszamy za spoznienie, sir — rzekl Vimes, kiedy weszli do Podluznego Gabinetu.
— Och, spozniliscie sie, panowie? — Patrycjusz uniosl wzrok znad papierow. — Doprawdy nie zauwazylem. Nic powaznego, mam nadzieje?
— Gildia Blaznow sie palila, sir — wyjasnil Marchewa. — Jakies ofiary?
— Nie.
— Coz, to prawdziwe blogoslawienstwo — stwierdzil wolno lord Vetinari.
Odlozyl pioro.
— Do rzeczy… Co mielismy omowic…? — Przysunal sobie jakis dokument i przeczytal szybko. — Aha… Jak widze, nowy wydzial ruchu drogowego wywarl oczekiwany skutek. — Wskazal duzy stos papierow. — Dostaje niezliczone skargi od Gildii Woznicow i Poganiaczy. Brawo. Prosze przekazac moje podziekowania sierzantowi Colonowi i jego ludziom.
— Oczywiscie, sir.
— Jak widze, jednego dnia zaklamrowali siedemnascie wozow, dziesiec koni, osiemnascie wolow i kaczke.
— Byla nieprawidlowo zaparkowana, sir.
— W samej rzeczy. Jednakze dostrzegam tu chyba pewien dziwny schemat…
— Sir?
— Wielu woznicow zapewnia, ze tak naprawde wcale nie parkowali, ale zatrzymali sie tylko, by przepuscic wyjatkowo stara i wyjatkowo brzydka dame, ktora wyjatkowo powoli przechodzila przez ulice.
— Tak sie tlumacza, sir.
— Wnioskuja, ze byla stara, na podstawie niekonczacej sie litanii wyrazen typu „Laboga, moje biedne stopy” i tym podobnych.
— Z cala pewnoscia brzmienie sugeruje starsza osobe, sir — rzekl Vimes z nieruchoma twarza.
— No wlasnie. Dziwne jednak, ze kilku z nich zauwazylo, jak owa starsza dama odbiegala potem w boczna uliczke, dosc szybko. Nie zwrocilbym na to uwagi, oczywiscie, gdyby nie fakt, iz owa dame zauwazono jakoby podczas przechodzenia przez inna ulice, bardzo powoli, w sporej odleglosci od poprzedniej. Tajemnicza sprawa, Vimes.
Vimes przeslonil dlonia oczy.
— To tajemnica, ktora zamierzam bardzo szybko wyjasnic, sir. Patrycjusz skinal glowa i zapisal kilka slow na kartce. Kiedy odlozyl ja na bok, odslonil kartke o wiele brudniejsza i wielokrotnie zlozona. Chwycil dwa noze do papieru, za ich pomoca bardzo ostroznie rozlozyl kartke i przesunal po blacie w strone Vimesa.
— Czy wie pan cos na ten temat?
Vimes spojrzal na wielkie, okragle, wyrysowane kredka litery:
„