Szepty ucichly. Cisza rozbiegala sie rosnacym kregiem po calej jaskini.
Detrytus zamrugal. A potem bardzo ostroznie ujal krolewska dlon, starajac sie jej nie zgniesc.
Szepty zabrzmialy znowu. I tym razem, Vimes byl tego pewien, siegna na wiele mil dookola.
Przyszlo mu do glowy, ze dwoma usciskami dloni ten starszy, siwobrody krasnolud uczynil wiecej, niz moglyby dokonac dziesiatki chytrych intryg. Zanim zmarszczki na powierzchni dotra do granic Uberwaldu, stana sie falami przyplywu. W porownaniu z nimi trzydziestu ludzi i pies beda niczym.
— Hmm?
— Pytalem, co krol moglby ofiarowac Vimesowi — powtorzyl krol.
— E… chyba nic… — odparl Vimes z roztargnieniem.
Dwa usciski dloni! I bardzo spokojnie, z usmiechem, krol wywrocil na nice zwyczaje krasnoludow. A przy tym tak delikatnie, ze jeszcze przez cale lata beda sie o to spierac…
Podano mu dlugie pudlo. Otworzyl je, odslaniajac krasnoludzi topor — czysty metal polyskiwal na czarnej tkaninie.
— Z czasem stanie sie on toporem czyjegos dziadka — rzekl krol. — I bez watpienia przez te lata bedzie czasem potrzebowal nowego drzewca albo nowego ostrza; przez wieki zmieni sie jego ksztalt, zgodnie z moda, ale zawsze bedzie to, w kazdym szczegole i pod kazdym wzgledem, topor, ktory dzisiaj panu ofiarowuje. A ze bedzie sie zmienial z czasem, zawsze pozostanie ostry. Widzi pan, jest w tym ziarno prawdy. Bardzo milo bylo mi znow pana widziec. Zycze przyjemnego powrotu do domu, ekscelencjo.
Wszyscy czworo dlugo milczeli w powozie wiozacym ich do ambasady. Wreszcie odezwala sie Cudo. — Krol powiedzial…
— Slyszalem — rzucil Vimes.
— Praktycznie przyznal, ze jest nia…
— Wiele sie teraz zmieni — wtracila lady Sybil. — To wlasnie chcial powiedziec krol.
— Nigdy zem jeszcze nie sciskal reki zadnemu krolowi — oswiadczyl Detrytus. — Ani zadnemu krasnoludowi tez, jak se pomysle.
— Mnie kiedys podales reke — przypomniala mu Cudo.
— Straznicy sie nie licza — orzekl Detrytus stanowczo. — Straznicy to straznicy.
— Zastanawiam sie, czy to cos zmieni — westchnela lady Sybil. Vimes spogladal przez okno. Pewnie wszyscy poczuja sie teraz lepiej, myslal. Ale trolle i krasnoludy walcza juz od wiekow. Zeby zakonczyc cos takiego, trzeba czegos wiecej niz zwyklego uscisku dloni. To przeciez tylko symbol.
Z drugiej strony… Swiat popychaja naprzod nie herosi ani zloczyncy, nawet nie policjanci. Rownie dobrze moga go popychac symbole. Wiedzial tylko, ze nie warto miec na celu czegos wielkiego, jak pokoj na swiecie i szczescie dla wszystkich; za to moze uda sie czasem dokonac niewielkiego dziela, ktore uczyni swiat, w malej skali, troche lepszym.
Na przyklad kogos zastrzelic.
— Zapomnialam powiedziec, ze bardzo ladnie postapilas, Cudo — oswiadczyla lady Sybil. — Wczoraj, kiedy poszlas pocieszyc Dee.
— Ona chciala, zeby zabily mnie wilkolaki — wtracil Vimes. Uznal, ze warto o tym przypomniec.
— Tak, oczywiscie. Ale… i tak to bylo ladne.
Cudo wbila wzrok w swoje buty, unikajac wzroku lady Sybil. Potem zakaszlala nerwowo i wyjela z rekawa kawalek papieru, ktory bez slowa wreczyla Vimesowi.
Rozwinal go.
— Podala ci te nazwiska? — zdumial sie. — Niektorzy z nich sa w Ankh-Morpork szanowanymi krasnoludami…
— Tak, sir. — Cudo znowu odkaszlnela. — Wiedzialam, ze chce z kims porozmawiac, no wiec, ehm, zasugerowalam kilka spraw, o ktorych moglaby opowiedziec.
Przykro mi, lady Sybil. Bardzo trudno jest przestac byc glina.
— Juz dawno doszlam do tego wniosku — przyznala Sybil.
— Wiecie co? — odezwal sie Vimes, by wypelnic jakos cisze. — Jesli ruszymy jutro z pierwszym brzaskiem, mozemy pokonac przelecz przed zachodem slonca.
To byla przyjemna noc w glebinie puchowego materaca. Vimes budzil sie kilka razy i zdawalo mu sie, ze slyszy glosy. Potem zapadal z powrotem w miekkosc i snil o cieplym sniegu.
Obudzil go Detrytus.
— Jasno sie robi, sir.
— Mm?
— I jeszcze w holu czeka Igor z jakims… mlodym czlowiekiem — dodal troll. — Ma sloj pelen nosow i krolika pokrytego uszami.
Vimes usilowal znowu zasnac. A potem usiadl sztywno na lozku.
— Co?
— Calego pokrywaja uszy, sir.
— Chodzi ci o takiego krolika z wielkimi puchatymi uszami?
— Lepiej pan sam pojdzie i zobaczy, sir — prychnal Detrytus. Vimes zostawil Sybil pograzona we snie, narzucil szlafrok i poczlapal boso do lodowatego holu.
Igor czekal nerwowo na srodku pokoju. Vimes zaczynal juz lapac zasady rozpoznawania Igorow[21] i ten byl chyba nowy. Towarzyszyl mu o wiele mlodszy… no… czlowiek/ pewnie dopiero kolo dwudziestki. Jednak juz teraz blizny i szwy dowodzily nieustepliwego pedu do samodoskonalenia, bedacego znakiem firmowym kazdego Igora. Tylko oczu jakos nie potrafili ustawic na jednym poziomie.
— Wafa ekfelencjo?
— Jestes… Igorem, tak?
— Bezbledne trafienie, jafnie panie. Nie fpotkalifmy fie jefcze, ale pracuje dla doktora Thaumica po drugiej ftronie gor. A to jeft moj fyn Igor. — Trzepnal mlodzienca w tyl glowy. — Przywitaj sie z jego lafkawofcia, Igorze!
— Nie wierze w arystokracje — odparl nadasany mlody Igor. — I nikogo nie bede nazywal jafnie panem.
— Widzif, jafnie panie? — westchnal jego ojciec. — Przeprafam za to, wafa lafkawofc, ale takie jeft to mlode pokolenie. Mam nadzieje, ze uda mu fie znalezc pofade w wielkim miefcie, bo w Uberwal-dzie nie nadaje fie abfolutnie do niczego. Ale dobry z niego chirurg, nawet jefli wpada czafem na dziwne pomyfly. Ma rece po dziadku, wie pan.
— Zauwazylem blizny — przyznal Vimes.
— Fczefciarz z niego, to mnie fie nalezaly, ale byl juz dofc duzy i mogl wziac udzial w loterii.
— Chcesz wstapic do strazy, Igorze? — spytal Vimes.
— Tak jest, fir. Uwazam, ze Ankh-Morpork to przyszlosc, fir. Jego ojciec pochylil sie do Vimesa.
— Nie fpominamy o jego lekkiej wadzie wymowy, jafnie panie — szepnal. — Oczywifcie tutaj, w igorowym fachu, przemawia przeciw niemu, ale myfle, ze w Ankh-Morpork ludzie potraktuja go litofciwie.
— Na pewno. — Vimes wyjal z kieszeni chustke i z roztargnieniem przetarl ucho. — A ten… no, ten krolik?
— To Dziwniak, fir — wyjasnil mlody Igor.
— Dobre imie. Pasuje do niego. I dlatego ma ludzkie uszy na calym grzbiecie?
— Wczesny eksperyment, fir.