— A te… nosy?
Bylo ich kilkanascie w duzym, zakrecanym sloju. I byly to… po prostu nosy. Nikomu nieodciete, o ile Vimes mogl to ocenic. Mialy male nozki i podskakiwaly wesolo jak szczeniaki na wystawie sklepu ze zwierzetami. Mial wrazenie, ze slyszy cichutkie „piii!”.
— Postep i przyszlosc, fir — odparl mlody Igor. — Rosna w specjalnych kadziach. Potrafie tez wyhodowac oczy i palce!
— Ale one maja nozki!
— Usychaja i odpadaja po kilku godzinach od wszycia, fir. I one chca sie przydac, te moje noski. Biorzemioslo na nowe stulecie, fir. Dosc tego staroswieckiego krojenia uzywanych cial…
Ojciec znowu przylozyl mu w ucho.
— Widzif, panie? Widzif? Jaki to ma fenf? Nicpon! Mam nadzieje, ze cof z niego zrobicie, jafnie panie, bo ja juz zrezygnowalem. Nie warto nawet pociac go na czefci, jak to mowia!
Vimes westchnal. Mimo wszystko utrata palcow byla u straznikow codziennym ryzykiem, a chlopak to jednak Igor. W koncu przeciez w strazy nie pracowali normalni ludzie. Potrafi jakos zniesc hodowce nosow w zamian za jego uslugi chirurgiczne, zwlaszcza ze nie wiaza sie z wrzaskami i wiadrami goracej smoly.
Wskazal stojaca obok mlodzienca skrzynke. Warczala i podskakiwala, kolyszac sie z boku na bok.
— Nie masz tam chyba psa, prawda? — zapytal, starajac sie, by zabrzmialo to jak zart.
— To moje pomidory — odparl Igor. — Tryumf nowoczesnego igorowania. Rosna ogromne.
— Dlatego ze fciekle atakuja fyftkie inne warzywa! — zawolal jego ojciec. — Ale mufe powiedziec, jafnie panie, ze jefcze nigdy nie widzialem kogof takiego jak on jefli idzie o naprawde drobniutkie fwy.
— Dobrze, dobrze. Chyba wlasnie kogos takiego szukalem — zgodzil sie Vimes. — A w kazdym razie podobnego. Siadaj, mlody czlowieku. Mam tylko nadzieje, ze znajdzie sie miejsce w powozie…
Drzwi na dziedziniec otworzyly sie gwaltownie; do srodka wpadlo kilka platkow sniegu i tupiacy nogami Marchewa.
— Troche padalo noca, ale drogi wygladaja na przejezdne — oznajmil. — Mowia, ze naprawde wielka sniezyca zapowiada sie na dzisiejsza noc, wiec… O, dzien dobry panu.
— Jestes dosc silny, zeby jechac?
— Oboje jestesmy — powiedziala Angua. Przeszla przez hol i stanela obok Marchewy.
I znowu Vimes zdal sobie sprawe z wielu slow, ktorych nie slyszal. Czlowiek rozsadny w takich chwilach sie nie dopytuje. Poza tym czul juz, jak marzna mu bose stopy.
Podjal decyzje.
— Poprosze o panski notes, kapitanie. Patrzyli, jak wypisuje pospiesznie kilka linijek.
— Zatrzymacie sie po drodze przy wiezy sekarowej i nadacie wiadomosc do Yardu. — Vimes oddal Marchewie notes. — Powiecie im, ze jestescie juz w drodze. Zabierzecie ze soba mlodego Igora i pomozecie mu jakos sie urzadzic. Dobrze? I przedstawicie raport jego lordowskiej mosci.
— Eee… Pan nie jedzie? — zdziwil sie Marchewa.
— Lady Sybil i ja wezmiemy inny powoz — odparl Vimes. — Albo kupimy sanie. Bardzo wygodne sa takie sanie. A potem… Potem pojedziemy troche wolniej.
Poogladamy widoki. Zmitrezymy nieco po drodze. Zrozumiano?
Zauwazyl usmiech Angui i zastanowil sie, czy Sybil sie jej zwierzyla.
— Absolutnie, sir — zapewnil Marchewa.
— Aha, i jeszcze, no… zajrzycie do Burleigha i Wrecemocnego, zamowicie po pare tuzinow wszystkiego z samej gory ich katalogu broni recznej i poslecie to nastepnym dylizansem pocztowym do Bzyku, do rak wlasnych kapitana Tantony’ego.
— Oplata za dylizans bedzie wysoka, sir… — zaczal Marchewa.
— Nie chcialem, zebyscie mi to tlumaczyli, kapitanie. Chcialem, zebyscie powiedzieli „Tak jest, sir”.
— Tak jest, sir.
— Spytajcie przy bramie o… takie trzy smetne kwoki, ktore mieszkaja w duzym domu niedaleko stad. Obok wisniowego sadu. Ustalcie adres, a kiedy juz wrocicie, poslijcie im trzy bilety na dylizans do Ankh-Morpork.
— Jasne, sir.
— Brawo. Jedzcie bezpiecznie. Zobaczymy sie za tydzien. Albo dwa. Najwyzej trzy. W porzadku?
Kilka minut pozniej dygotal z zimna na schodkach i patrzyl, jak powoz znika w jasnym blasku poranka.
Poczul uklucie winy, ale tylko malenkie uklucie. Oddawal strazy kazdy dzien swego zycia i najwyzszy czas, uznal, zeby straz dala mu tydzien. Albo dwa. Najwyzej trzy.
Wlasciwie, uswiadomil sobie, jak na uklucia, to przypominalo raczej drobne „ping!”, ktore — jak pamietal — bylo gwarowym slowem oznaczajacym leg. W tej chwili zobaczyl przed soba przyszlosc, a to wiecej, niz udalo mu sie kiedykolwiek. Zamknal za soba drzwi i wrocil do lozka.
W piekny dzien patrzacy z wysokich punktow obserwacyjnych w Ramtopach moze spojrzec bardzo daleko na rowniny.
Krasnoludy zaprzegly do pracy gorskie strumienie i zbudowaly stopnie sluz, siegajace na mile w gore od falujacych lak. Za korzystanie z nich pobieraly nie drobnego pensa, ale calkiem solidnego dolara. Barki bez przerwy wedrowaly w gore i w dol, kierujac sie do rzeki Smarl i miast na rowninach. Niosly wegiel, zelazo, gline ogniotrwala, melase[22] i tluszcz — pospolite skladniki puddingu cywilizacji.
W czystym, rozrzedzonym powietrzu potrzebowaly kilku dni, by zniknac z oczu. Przy dobrej pogodzie czlowiek mogl zobaczyc przyszla srode.
Kapitan jednej z barek czekajacych przy gornej sluzie wyszedl na poklad, by wyrzucic za burte fusy z imbryka. Zauwazyl malego pieska na nabrzezu — siedzial tam i sluzyl z nadzieja w oczach.
Kapitan odwrocil sie i juz zmierzal do kabiny, kiedy pomyslal: jaki ladny maly piesek.
Byla to mysl tak wyrazna, az zdawalo mu sie, ze ja uslyszal. Rozejrzal sie jednak i w poblizu nie bylo nikogo. A psy nie umieja mowic.
Uslyszal siebie, jak mysli: Ten maly fy sie piesek przydal; mogl-fy odpedzac szczury, zefy nie wyzeraly ladunku alfo co.
Tb musialy byc jego mysli, uznal. Nikogo innego nie widzial, a wszyscy przeciez wiedza, ze psy nie mowia.
— Szczury nie jedza wegla, prawda? — powiedzial na glos.
I pomyslal bardzo wyraznie: No ale nigdy nie wiadomo, kiedy zaczna, nie? Zreszta to taki slodki pieseczek, w dodatku cale dnie frnal w glefokim sniegu, nie zefy to kogos ofchodzilo…
Kapitan barki zrezygnowal. Ilez mozna sie klocic z samym soba?
Dziesiec minut pozniej barka rozpoczela swoj dlugi zjazd na rowniny, a piesek siedzial na dziobie i rozkoszowal sie rzeska bryza.
Ogolnie rzecz biorac, myslal Gaspode, zawsze lepiej jest patrzec w przyszlosc.
Nobby Nobbs ukryl sie przed wiatrem przy murze komendy strazy i ponuro rozcieral rece, gdy nagle wyrosl przed nim jakis cien.
— Co tu robisz, Nobby? — zapytal Marchewa.
— Co? Pan kapitan?
— Nikogo nie ma przy bramie, nikogo na patrolu. Czy nikt nie odebral mojej wiadomosci? Co sie dzieje?
Nobby oblizal wargi.
— Noo… Nie ma… Wlasciwie to w tej chwili nie ma strazy. Nie
— Co sie tu dzieje, Nobby?
— No bo widzicie… Fred tak jakby… a potem calkiem… i ani sie kto obejrzal, a zaczal… i wtedy my… a on