nie chcial wyjsc… i wtedy my… a on przybil drzwi… i pani Fredowa przyszla i krzyczala na niego przez dziure na listy… i wiekszosc chlopakow odeszla szukac innej roboty… a teraz zostalem tylko ja, Dorfl, Reg i Kociol, przychodzimy tu na zmiane, krecimy sie troche, przez dziure na listy wsuwamy mu jedzenie… i… to wlasciwie wszystko.
— Mozesz powtorzyc jeszcze raz, ale uzupelniajac puste miejsca? — poprosil Marchewa.
To potrwalo znacznie dluzej. Nadal pozostaly puste miejsca. Marchewa wypelnil je z trudem.
— Rozumiem — powiedzial w koncu.
— Pan Vimes szalu dostanie, prawda? — spytal zalosnie Nobby.
— Nie martwilabym sie o pana Vimesa — mruknela Angua. — Nie w tej chwili.
Marchewa przyjrzal sie frontowym drzwiom. Byly z solidnego debu. We wszystkich oknach tkwily kraty.
— Idz i przyprowadz tu funkcjonariusza Dorfla, Nobby — polecil.
Dziesiec minut pozniej komenda strazy miala nowe wejscie. Marchewa przestapil nad gruzem i pomaszerowal na gore.
Fred Colon siedzial skulony na krzesle, wpatrzony w jedna samotna kostke cukru.
— Badz ostrozny — szepnela Angua. — Moze byc w dosc chwiejnym stanie umyslu.
— Bardzo prawdopodobne — przyznal Marchewa. Pochylil sie.
— Fred… — szepnal.
— Mm? — wymruczal Colon.
— Na nogi, sierzancie! Cos was boli? I powinno, bo stoje wam na brodzie! Macie piec minut, zeby sie umyc, ogolic i wrocic tu z jasna, promienna twarza! Powstan! Do lazienki! W ty-yl zwrot! Biegiem marsz! Raz-dwa, raz- dwa!
Angua miala wrazenie, ze zadna czesc Freda Colona powyzej szyi, moze z wyjatkiem uszu, nie uczestniczy w tym, co sie dzialo. Fred wstal juz na bacznosc, tupiac, wykonal w tyl zwrot i pedem ruszyl do drzwi.
Marchewa odwrocil sie do Nobby’ego.
— Wy tez, kapralu!
Nobby, dygoczac w szoku, zasalutowal obiema rekami rownoczesnie i pognal za Colonem.
Marchewa podszedl do kominka i pogrzebal w popiele.
— O bogowie…
— Wszystko spalone? — spytala Angua.
— Obawiam sie, ze tak.
— Niektore z tych stosow byly jak starzy przyjaciele.
— Dowiemy sie, czy stracilismy cos waznego, kiedy zacznie smierdziec.
Nobby i Colon wrocili po chwili, zdyszani i zarozowieni. Colon mial przyklejone na twarzy kilka kawalkow bibulki w miejscach, gdzie golenie przebiegalo nazbyt entuzjastycznie, ale poza tym wygladal o wiele lepiej. Znowu byl sierzantem. Ktos wydawal mu rozkazy. Jego mozg pracowal. Swiat stanal na nogach.
— Fred… — rzucil Marchewa.
— Tajest, sir!
— Jakis ptak narobil ci na ramie.
— Zaraz sie tym zajme, sir! — zawolal Nobby.
Przyskoczyl bokiem, wyciagnal z kieszeni chusteczke, naplul na nia i pospiesznie starl prowizoryczna gwiazdke Colona. — Juz po wszystkim, Fred — powiedzial.
— Dobrze — pochwalil Marchewa.
Wstal i podszedl do okna. Wlasciwie niewiele oferowalo, jesli chodzi o widoki, jednak wygladal przez nie, jakby mogl zobaczyc nawet kraniec swiata.
Colon i Nobby niepewnie przestepowali z nogi na noge. W tej chwili wcale im sie nie podobal odglos tej ciszy. Kiedy Marchewa sie odezwal, mrugneli obaj jak uderzeni po twarzach mokra scierka.
— Przypuszczam — zaczal — ze mielismy tu do czynienia z pogmatwana sytuacja.
— To prawda, szczera prawda — zgodzil sie Nobby. — Bardzo pogmatwana. Co, Fred? — Szturchnal kolege lokciem, wyrywajac go z otepienia i zgrozy.
— Uch? Aha. Zgadza sie — wymamrotal Colon. — O tak. Pogmatwanie.
— I obawiam sie, ze wiem, po czyjej stronie lezy wina — ciagnal Marchewa, na pozor zapatrzony w spektakl czlowieka zamiatajacego schody gmachu opery.
W ciszy Nobby modlil sie, bezglosnie poruszajac wargami. Z oczu Colona widoczne byly tylko bialka.
— To moja wina — oswiadczyl Marchewa. — Obwiniam tylko siebie. Pan Vimes zostawil mi dowodztwo, a ja odszedlem nagle, nie pamietajac o obowiazkach. I postawilem wszystkich w niemozliwie trudnej sytuacji.
Fred i Nobby mieli obaj ten sam wyraz twarzy. Wyraz kogos, kto zobaczyl swiatelko w tunelu i okazalo sie, ze to migotanie Wrozki Nadziei.
— Prawde mowiac, krepuje sie prosic was dwoch, zebyscie wydostali mnie z tego bagna, w ktore sam sie wpakowalem — stwierdzil Marchewa. — Nie wyobrazam sobie nawet, co powie na to pan Vimes.
Dla Freda i Nobby’ego swiatelko w tunelu zgaslo. Oni doskonale sobie wyobrazali, co powie pan Vimes.
— Jednakze… — powiedzial Marchewa.
Podszedl do biurka, wysunal dolna szuflade i wyjal z niej plik spietych razem przybrudzonych kartek.
Czekali.
— Jednakze kazdy z tych ludzi wzial Krolewskiego Szylinga i zlozyl przysiege, ze bedzie stal na strazy Krolewskiego Pokoju. — Marchewa stuknal palcem w papiery. — Przysiegali, formalnie rzecz biorac, krolowi.
— No tak, ale to tylko… Aargh! — powiedzial Fred Colon.
— Przepraszam, sir — wtracil Nobby. — Stojac na bacznosc, calkiem niechcacy mocno nadepnalem Fredowi na palec.
Zabrzmial przeciagly, jedwabisty szelest — to Marchewa wyjal miecz z pochwy. Polozyl go na biurku. Nobby i Colon odchylili sie przed oskarzycielskim czubkiem ostrza.
— To wszystko dobre chlopaki — rzekl cicho Marchewa. — Jestem pewien, ze kiedy wy dwaj odwiedzicie kazdego po kolei i wyjasnicie im sytuacje, zrozumieja, gdzie wzywa ich obowiazek. Powiedzcie im… powiedzcie, ze zawsze jest latwe rozwiazanie, jesli tylko wie sie, gdzie szukac. Wtedy bedziemy mogli wziac sie do pracy, a kiedy pan Vimes wroci ze swoich zasluzonych wakacji, te nieco pogmatwane wydarzenia przeszlosci beda jedynie…
— Gmatwanina? — zasugerowal z nadzieja Nobby.
— Wlasnie — zgodzil sie Marchewa. — Ale ciesze sie, Fred, ze udalo ci sie zalatwic cala te papierkowa robote.
Colon stal jak wrosniety w podloge, dopoki Nobby, salutujac rozpaczliwie wolna reka, nie wywlokl go z gabinetu.
Angua slyszala, jak kloca sie na schodach.
Marchewa wstal, strzepnal kurz z krzesla i ustawil je starannie przy biurku.
— No to jestesmy w domu — stwierdzil.
— Tak — przyznala Angua.
I pomyslala: Wiesz, jak brzydko zagrywac, co? Ale korzystasz z tego jak z pazurow: wysuwaja sie, kiedy sa potrzebne, a kiedy nie, nie ma nawet sladu, ze je masz.
Wzial ja za reke.
— Wilki nigdy nie patrza za siebie — szepnal.
Przypisy
1
Nie ze skaly i zelaza w swej obecnej, martwej postaci, ale z zywej skaly i zelaza. Krasnoludy maja bardzo kreatywna mitologie dotyczaca mineralow.