Wspinacz wbil klucz scienny w miekka zaprawe, przeniosl ciezar ciala, przesunal sto…
Przeklety golab! Zatrzepotal w panice, a wtedy druga stopa zesliznela sie, palce stracily chwyt na rynnie… Kiedy swiat przestal wirowac, odsuniecie spotkania z dalekim brukiem wspinacz zawdzieczal jedynie sciskanemu kluczowi sciennemu, ktory, tak naprawde, byl zwyklym plaskim gwozdziem z poprzecznym uchwytem.
Sciany nie da sie oszukac, myslal wspinacz. Jesli sie zakolysze, moze zdolam siegnac dlonia i stopa do rynny. Albo klucz wysunie sie z muru.
No… dobra…
Mial wiecej kluczy i maly mlotek. Czy uda sie wbic jeden tak, by nie wypuszczac drugiego?
Nad nim golab dolaczyl do swoich kolegow na wyzszym parapecie.
Wspinacz wcisnal klucz w zaprawe, wyjal mlotek z kieszeni, a kiedy Lotnik ruszyl, turkoczac i skrzypiac, jednym poteznym ciosem uderzyl. I zaraz upuscil mlotek w nadziei, ze ogolny gwar zamaskuje odglos upadku. Siegnal do nowego uchwytu, jeszcze zanim mlotek dotarl do ziemi.
No… dobra. A teraz… utknalem?
Od rynny dzielily go niecale trzy stopy. Swietnie. Powinno sie udac. Przeniesc obie dlonie na nowy uchwyt, rozhustac sie ostroznie, zlapac rynne lewa reka… i powinienen sie przeciagnac nad przepascia. Potem to zwykla…
Golab byl nerwowy. Dla golebi to podstawowy stan istnienia. I te wlasnie chwile wybral, by sobie ulzyc.
No… dobra. Poprawka: teraz obie dlonie sciskaja bardzo sliski gwozdz.
Niech to…
Wtedy, poniewaz nerwowosc przebiega miedzy golebiami szybciej niz golas przez klasztor, zaczal spadac lepki deszcz.
Sa takie chwile, kiedy w glowie pojawia sie mysl: „Gorzej juz byc nie moze”… I wtedy z dolu dobieglo wolanie:
— Kto tam jest?!
Dzieki ci, mlotku. Ale prawdopodobnie mnie nie widza, myslal. Ludzie patrza z dobrze oswietlonego dziedzinca, ich nocne widzenie jest w strzepach. Tylko co z tego? Wiedza, ze tu jestem.
No… dobra.
— W porzasiu, szefuniu, zaliczylem wpadke! — krzyknal.
— Zlodziej, co? — nadplynelo pytanie z dolu.
— Niczego nie tknalem, szefuniu. Ale przydalaby mi sie pomoc, szefuniu.
— Jestes z Gildii Zlodziei? Gadasz jak oni…
— Nie ja, szefuniu. Zawsze mowie do ludzi: szefuniu, szefuniu.
Nielatwo byloby spojrzec w dol, ale dochodzace odglosy sugerowaly, ze podchodza stajenni i woznice. To raczej nie pomoze. Woznice wiekszosc zlodziei spotykali na pustych traktach, gdzie zboje rzadko tracili czas na dobre dla mieczakow propozycje w stylu „Pieniadze albo zycie”. Kiedy wiec ktoregos zlapali, radosnie laczyli zemste ze sprawiedliwoscia za pomoca porecznego kawalka olowianej rury.
W dole zabrzmialy jakies pomruki i najwyrazniej osiagnieto porozumienie.
— Zrobimy tak, panie Okradaczu Poczty! — zahuczal przyjazny glos. — Zaraz wejdziemy do budynku, jasne, i opuscimy ci line. Lepiej sie chyba nie da, co?
— Pewno, szefuniu.
Byl to nieodpowiedni przyjazny ton. Byl tak przyjazny, jak slowo „koles” w zdaniu „Na mnie patrzysz, koles?”. Gildia Zlodziei placila dwadziescia dolarow nagrody za zywego nieakredytowanego zlodzieja. A istnialo… och, jak wiele sposobow pozostawania zywym, kiedy zawloka tam czlowieka i wyleja go na podloge.
Uniosl glowe. Okno mieszkania naczelnego poczmistrza znajdowalo sie wprost nad nim.
No… dobra…
Rece i ramiona mu zdretwialy i bolaly rownoczesnie. Slyszal turkot wielkiej windy towarowej wewnatrz budynku, stuk prowadzacej na dach klapy, kroki na dachu. Poczul line opadajaca mu na ramie.
— Lap ja albo spadaj — uslyszal z gory, kiedy poczatkowo nie udalo mu sie jej pochwycic. — W ostatecznym rachunku na jedno wyjdzie.
Smiechy w ciemnosci…
Mezczyzni mocno pociagneli line. Sylwetka wspinacza zawisla w powietrzu, odbila sie od muru i spadla z powrotem. Tuz ponizej parapetu brzeknelo tluczone szklo i lina wysunela sie pusta. Czlonkowie ekipy ratunkowej spojrzeli po sobie.
— Wy dwaj do drzwi frontowych i tylnych. Ale juz! — polecil woznica, ktory szybciej sie orientowal. — Wyprzedzcie go! Zjedzcie winda! Reszta — wykurzymy go stad! Przeszukamy pietro po pietrze!
Tupiac, zbiegli po schodach i ruszyli korytarzem. Mezczyzna w szlafroku wysunal glowe zza drzwi ktoregos z pomieszczen, popatrzyl na nich zdumiony i warknal:
— Coscie za jedni, do licha? Dalej, goncie go!
— Ach tak? A pan cos za jeden? — zainteresowal sie stajenny, ktory przystanal i spojrzal na intruza podejrzliwie.
— To pan Moist von Lipwick! — zawolal z tylu woznica. — Naczelny poczmistrz!
— Ktos wpadl przez okno i wyladowal miedzy… to znaczy prawie na mnie wyladowal! — krzyknal mezczyzna w szlafroku. — Uciekl tym korytarzem! Dziesiec dolarow dla kazdego, jesli go zlapiecie! A w ogole to nazywam sie Lipwig.
To by ich pchnelo do biegu, ale stajenny znow sie odezwal podejrzliwie:
— Powiedz pan „szefuniu”, co?
— O co ci chodzi? — zdziwil sie woznica.
— Bo ma glos calkiem podobny do tamtego — odparl stajenny. — I jest zasapany!
— Zglupiales? — zirytowal sie woznica. — To przeciez naczelny poczmistrz! On ma tu piekielny klucz! Ma wszystkie klucze! Dlaczego, do demona, mialby sie wlamywac do wlasnej poczty?
— Uwazam, ze trzeba sprawdzic jego pokoj.
— Naprawde? No a ja uwazam, ze co robi pan Lipwig, zeby sie troche zasapac w swoim wlasnym pokoju, to jego sprawa. — Woznica mrugnal do Moista znaczaco. — I wychodzi mi jeszcze, ze dziesiec dolcow na glowe wlasnie nam ucieka, bo jestes dupkiem. Bardzo przepraszam, sir — zwrocil sie do Moista. — Jest nowy i brakuje mu manier. Zostawimy pana teraz — dodal, dotykajac czola w sposob jego zdaniem wyrazajacy szacunek. — I jeszcze raz przepraszamy za wszelkie niedogodnosci, jakie moglismy sprawic. A teraz biegiem, nicponie!
Kiedy znikneli mu z oczu, Moist wrocil do pokoju i starannie zaryglowal za soba drzwi.
No coz, pewne talenty jednak zachowal. Lekka sugestia, ze ma w pokoju kobiete, stanowczo przesadzila sprawe. A poza tym przeciez naprawde byl naczelnym poczmistrzem i naprawde mial wszystkie klucze.
Do switu zostala najwyzej godzina. I tak juz na pewno nie zasnie. Rownie dobrze moze oficjalnie wstac i utrwalic swoja reputacje czlowieka pracowitego.
Mogli zwyczajnie zestrzelic go z tej sciany, myslal, wybierajac koszule. Mogli zostawic go, zeby sobie wisial, i obstawiac, kiedy spadnie; to byloby podejscie ankhmorporskie. Mial zwyczajne szczescie, ze postanowili przylozyc mu sprawiedliwie raz czy dwa, zanim go wrzuca do skrzynki listowej Gildii Zlodziei. A szczescie przychodzi do tych, ktorzy robia dla niego miejsce…
Rozleglo sie potezne, a jednoczesnie wciaz uprzejme pukanie do drzwi.
— Jest Pan Przyzwoity, Panie Lipwig? — zahuczal glos.
Niestety tak, pomyslal Moist, a glosno odpowiedzial:
— Wejdz, Gladys!
Gladys wkroczyla. Deski podlogi zatrzeszczaly i zadygotaly meble po drugiej stronie pokoju.
Gladys byla golemem, osobnikiem z gliny (a scislej mowiac, by uniknac zbednej dyskusji, osobniczka) o wzroscie niemal siedmiu stop. Nosila — bo z imieniem „Gladys” trudno bylo uznac golema za przedmiot, a „nosil” tez nie pasuje — bardzo obszerna niebieska sukienke.
Moist pokrecil glowa. Cala ta glupia sprawa wynikla wlasciwie z kwestii etykiety. Panna Maccalariat, ktora zelazna reka i spizowymi plucami sprawowala wladze w urzedzie pocztowym, zaprotestowala przeciwko meskiemu golemowi sprzatajacemu w damskich wygodkach. W jaki sposob panna Maccalariat doszla do wniosku, ze golemy sa rodzaju meskiego z natury, a nie gramatycznego przyzwyczajenia, bylo fascynujaca zagadka, ale dyskusja z kims takim, jak panna Maccalariat, nie prowadzila do niczego.