— wskazal na fakt, ze jeden na trzech jego pracownikow jest krasnoludem. Odpowiedziala mu, ze nie o to chodzi. Chodzi o to, ze poniewaz wzrost krasnoluda to srednio dwie trzecie wzrostu czlowieka, urzad pocztowy, jako odpowiedzialna instytucja, powinien zatrudniac poltora krasnoluda na kazdego ludzkiego pracownika. Urzad pocztowy musi wyciagnac reke do spolecznosci krasnoludow, tak stwierdzila pani Partleigh.
Moist podniosl list miedzy kciukiem i palcem wskazujacym, po czym upuscil go na podloge. Trzeba reke wyciagnac w dol, pani Partleigh, bardzo daleko w dol.
Bylo tez cos na temat „podstawowych wartosci”. Westchnal. Do tego juz doszlo… Byl odpowiedzialna instytucja i mogli bezkarnie rzucac w niego „podstawowymi wartosciami”.
Mimo wszystko gotow byl uwierzyc, ze pewni ludzie znajduja spokoj i zadowolenie w kontemplacji kolumn liczb. On sie do nich nie zaliczal.
Minely juz cale tygodnie, odkad ostatni raz zaprojektowal znaczek! A jeszcze dluzej, odkad czul to mrowienie, ten dreszcz, poczucie lotu, ktore oznaczalo, ze przekret dojrzewa powoli i ze on sam wlasnie przekreca kogos, kto sadzil, ze przekreci jego.
Wszystko bylo takie… godne. I zaczynalo go dlawic.
Potem pomyslal o dzisiejszym poranku i usmiechnal sie lekko. Owszem, utknal tam, ale niejawne bractwo nocnych wspinaczek uznawalo gmach Poczty Glownej za wyjatkowo trudny. A on jakos sie wylgal. Ogolnie rzecz biorac, wygral. I przez kilka chwil, pomiedzy momentami grozy, czul, ze zyje naprawde. Czul sie, jakby latal.
Ciezki krok w korytarzu ostrzegl go, ze nadchodzi Gladys z przedpoludniowa herbata. Weszla, schylajac glowe, by nie zaczepic o belke drzwi, i z talentem czegos masywnego, ale obdarzonego wyjatkowa koordynacja, postawila spodek i filizanke tak, ze herbata nawet nie zafalowala.
— Powoz Lorda Vetinariego Czeka Na Ulicy, Sir — oznajmila.
Moist byl pewien, ze w glosie Gladys pojawialo sie ostatnio wiecej wysokich tonow.
— Przeciez widzialem sie z nim godzine temu. Na co czeka?
— Na Pana, Sir. — Gladys dygnela, a kiedy golem dyga, to sie slyszy.
Moist wyjrzal przez okno. Czarny powoz stal przed budynkiem. Woznica stal obok i spokojnie palil papierosa.
— Powiedzial, ze jestem z nim umowiony?
— Woznica Mowi, Ze Kazano Mu Czekac.
— Ha!
Gladys dygnela jeszcze raz, nim wyszla.
Kiedy drzwi sie za nia zamknely, Moist zajal sie stosem dokumentow przychodzacych. Lezacy na szczycie plik nosil tytul „Protokol posiedzenia Komitetu ds. Punktow Pocztowych”, ale wygladalo na to, ze owi siedzacy powinni tam zapuscic korzenie.
Siegnal po kubek z herbata. Na kubku wypisano NIE MUSISZ BYC SZALONY, ZEBY TUTAJ PRACOWAC ALE TO POMAGA! Przyjrzal sie dokladniej, po czym z roztargnieniem siegnal po gruby czarny pisak i dorysowal przecinek pomiedzy „pracowac” i „ale”. Potem przekreslil wykrzyknik. Nienawidzil tego wykrzyknika, nienawidzil jego maniakalnej, rozpaczliwej wesolosci. Napis znaczyl: Nie musisz byc szalony, zeby tutaj pracowac — my o to zadbamy!
Zmusil sie do przeczytania protokolu, zdajac sobie sprawe, ze oczy w samoobronie przeskakuja cale akapity tekstu.
Potem zaczal „Tygodniowe raporty rejonowych urzedow pocztowych”. Nastepnie swoje akry slow rozwinal Komitet Wypadkowy i Medyczny.
Od czasu do czasu Moist zerkal na kubek.
Dwadziescia dziewiec minut po jedenastej budzik na jego biurku brzdeknal. Moist wstal, przysunal krzeslo do biurka, podszedl do drzwi, odliczyl do trzech, otworzyl je i powiedzial: „Witaj, Tiddles”, kiedy prastary kot urzedu pocztowego wlazl do srodka; policzyl do dziewietnastu, gdy kot zalatwil swoj obchod pokoju, powiedzial: „Do zobaczenia, Tiddles”, kiedy kot wyszedl z powrotem na korytarz, zamknal drzwi i wrocil do biurka.
Wlasnie otworzyles drzwi przed starym kotem, ktory zupelnie stracil koncepcje omijania przeszkod, myslal, nakrecajac budzik. Czy tak zachowuje sie czlowiek psychicznie zdrowy? Owszem, to smutne, widziec, jak Tiddles czesto stoi godzinami z glowa przy krzesle, dopoki w koncu ktos tego krzesla nie przesunie, ale teraz ty sam wstajesz codziennie, zeby mu to krzeslo usunac z drogi. To wlasnie robi z czlowiekiem uczciwa praca.
No tak, ale nieuczciwa praca o malo nie zrobila ze mnie wisielca, zaprotestowal w myslach.
No to co? Wieszanie trwa ledwie pare minut. A posiedzenie Komitetu Funduszy Emerytalnych ciagnie sie cala wiecznosc! I jest takie nuuudne…
Czyli dales sie zakuc w pozlacany lancuch…
Stanal przy oknie. Woznica zjadal sucharka. Kiedy zauwazyl Moista, pomachal do niego przyjaznie.
Moist niemal odskoczyl od okna. Pospiesznie wrocil do biurka i przez pietnascie minut bez przerwy kontrasygnowal formularze zapotrzebowania FG/2. Potem wyszedl na korytarz, ktory prowadzil do hali glownej, i popatrzyl w dol.
Obiecal, ze odzyska wielkie kandelabry, i teraz oba wisialy na miejscach, migoczac jak prywatne systemy gwiezdne. Wielki, blyszczacy kontuar lsnil wypolerowanym splendorem. Rozbrzmiewal szum celowej i w wiekszosci efektywnej dzialalnosci.
Udalo mu sie. Wszystko sie udalo. To byla prawdziwa poczta. I juz go nie bawila.
Zszedl do sortowni i zajrzal do szatni listonoszy, by w ich towarzystwie wypic kubek gestej jak smola herbaty; przespacerowal sie po dziedzincu, wchodzac pod nogi ludziom, ktorzy starali sie wykonywac swoja prace, i w koncu powlokl sie z powrotem do gabinetu, zgarbiony pod ciezarem monotonii.
Tylko przypadkiem zerknal przez okno, co przeciez kazdemu moze sie zdarzyc. Woznica jadl lunch! Ten swoj piekielny lunch! Ustawil na chodniku skladane krzeselko, a jedzenie lezalo na skladanym stoliku: duza zapiekanka z miesem i butelka piwa! Nawet rozlozyl sobie biala sciereczke!
Moist zbiegl glownymi schodami jak oblakany specjalista od stepowania i wypadl za podwojne drzwi. W jednej napietej chwili, kiedy skierowal sie ku powozowi, posilek, stolik, sciereczka i krzeslo zostaly ukryte w jakims trudnym do zauwazenia schowku, a sam woznica stanal obok karety i zachecajaco otworzyl drzwiczki.
— Sluchaj no, czlowieku, o co tutaj chodzi? — zapytal Moist, mocno zdyszany. — Nie mam tyle…
— Ach, pan Lipwig — odezwal sie z wnetrza glos Vetinariego. — Prosze wejsc. Dziekuje, Houseman, pani Lavish pewnie juz czeka. Prosze sie pospieszyc, panie Lipwig. Nie zjem pana przeciez, wlasnie spozylem calkiem przyzwoita kanapke z serem.
Co mi sie stanie, jesli sprawdze? To pytanie bylo przez wieki przyczyna wielkiej liczby sincow, wiekszej nawet niz decyzje „Nie zaszkodzi, jesli tylko raz” albo „Tak mozna, byle na stojaco”.
Moist wsunal sie w mrok. Szczeknely drzwiczki, a on odwrocil sie nerwowo.
— Doprawdy… — rzucil Vetinari. — Sa zamkniete, ale przeciez nie zaryglowane, panie Lipwig. Prosze sie uspokoic.
Obok niego siedzial sztywno Drumknott, trzymajac na kolanach duza skorzana teczke.
— Czego pan chce? — zapytal Moist.
Vetinari uniosl brew.
— Ja? Niczego. Czego pan chce?
— Co takiego?
— Przeciez to pan wsiadl do mojego powozu, panie Lipwig.
— No tak, ale powiedziano mi, ze czeka przed poczta.
— A gdyby panu powiedziano, ze jest czarny, czy uznalby pan za konieczne zrobic cos w tej sprawie? Tam sa drzwiczki, panie Lipwig.
— Ale stal tu zaparkowany przez caly ranek!
— To publicznie dostepna ulica, panie Lipwig — zauwazyl lord Vetinari. — A teraz prosze… siadac. Dobrze.
Powoz szarpnal i ruszyl z miejsca.
— Nie moze pan sobie znalezc miejsca, panie Lipwig — stwierdzil Vetinari. — Zaniedbuje pan bezpieczenstwo. Zycie stracilo urok, mam racje?
Moist nie odpowiedzial.
— Porozmawiajmy o aniolach — zaproponowal lord Vetinari.
— A tak, znam ten numer — odparl z gorycza Moist. — W ten sposob mnie pan namowil, kiedy zostalem