poprosi.
— Czyli… tak naprawde to zadna obietnica?
— Alez jest nia, drogi panie. W kregach finansowych. Chodzi w niej, rozumie pan, o zaufanie.
— To znaczy: ufajcie nam, mamy wielka i droga siedzibe?
— Zartuje pan, panie Lipwig, ale moze jest w tym ziarno prawdy. — Bent westchnal. — Widze, ze musi sie pan jeszcze wiele nauczyc. Przynajmniej ma pan mnie i moge wszystko panu pokazac. A teraz, jak przypuszczam, chcialby pan zobaczyc mennice. Jest w tej chwili dwadziescia siedem minut i trzydziesci szesc sekund po pierwszej, wiec pewnie skonczyli juz przerwe sniadaniowa.
To byla pieczara. To przynajmniej sie Moistowi podobalo. Mennice powinny rozjasniac plomienie.
Glowna hala byla wysoka na trzy kondygnacje i zbierala nieco szarego swiatla z rzedow okratowanych okienek. Jesli chodzi o podstawy architektoniczne, to wlasciwie wszystko. Cala reszte stanowily szopy.
Szopy opieraly sie o sciany, nawet wisialy pod stropem jak jaskolcze gniazda, a prowadzily do nich niebezpieczne z wygladu drewniane schody. Sama nierowna podloge porastala cala wioska szop ustawionych byle gdzie, kazda inna i kazda starannie zadaszona, by chronic przed nieistniejaca grozba deszczu. W dusznym powietrzu unosily sie smuzki dymu. Pod jedna ze scian jarzylo sie pomaranczowo palenisko kuzni, budujac odpowiednio piekielna atmosfere. Cale wielkie pomieszczenie wygladalo jak posmiertne miejsce pobytu ludzi, ktorzy popelniali niewielkie i raczej nieciekawe grzechy.
To jednak stanowilo jedynie tlo. Hale przytlaczal Zly Szelag.
Kolowrot byl… dziwny.
Moist widywal juz kiedys kolowroty. W Tantach byl jeden, w ktorym wiezniowie mogli pobudzic swoj system sercowo-naczyniowy, czy mieli na to ochote, czy tez nie. Moist odpracowal w nim jedna czy dwie zmiany, zanim wymyslil, jak zlamac system. Byla to prymitywna konstrukcja, ciasna, ciezka i ponura. Zly Szelag byl o wiele wiekszy, ale wydawal sie niemal nieobecny. Widac bylo metalowa obrecz, ktora z dolu wygladala przerazajaco delikatnie. Moist na prozno usilowal wypatrzyc szprychy, dopoki nie zrozumial, ze zadnych tam nie ma — jedynie setki cienkich linek.
— No dobrze. Widze, ze musi to jakos dzialac, ale… — zaczal, spogladajac wzdluz ogromnego walu.
— Dziala calkiem dobrze, o ile wiem — zapewnil go Bent. — Maja tu golema, ktory go napedza w miare potrzeby.
— Przeciez calosc musi sie rozleciec na kawalki!
— Musi? Trudno mi o tym decydowac… Aha, juz sa…
Ludzkie postacie wynurzaly sie z roznych szop i z drzwi na drugim koncu hali. Szly powoli, spokojnie i z jednym tylko celem — troche jak zombi.
W koncu Moist zaczal o nich myslec jako o Ludziach z Szop. Nie wszyscy byli az tak starzy, ale nawet ci mlodzi bez wyjatku dali sobie bardzo wczesnie narzucic peleryne sredniego wieku. Najwyrazniej aby zdobyc prace w mennicy, nalezalo zaczekac, az ktos umrze — i odziedziczyc po nim szope. Po stronie zalet wypada chyba zaznaczyc, ze kiedy juz stanowisko sie zwalnialo, czlowiek je dostawal, nawet jesli byl tylko troche mniej martwy od poprzednika.
Ludzie z Szop obslugiwali szope szlifowania, szope stemplowania, szope polerowania, odlewnie (dwie szopy), ochrone (jedna szopa, ale bardzo duza) oraz szope magazynowa z zamkiem, ktory Moist potrafilby otworzyc kichnieciem. Inne szopy pozostawaly tajemnica, ale prawdopodobnie zbudowano je na wypadek, gdyby ktos szybko potrzebowal jakiejs szopy.
Ludzie z Szop mieli cos, co w szopach uchodzilo za imiona: Alf, Mlody Alf, Gryzak, Maly Charlie, Krol Henry… Ale ten, ktory — jak sie okazalo — zostal wyznaczony do rozmow ze swiatem poza szopami, posiadal pelne nazwisko.
— To jest pan Shady Osiemnasty, panie Lipwig — przedstawil go Bent. — Pan Lipwig… nas odwiedzil.
— Osiemnasty? — zdziwil sie Moist. — Jest was jeszcze siedemnastu innych?
— Juz nie, sir — odparl z usmiechem Shady.
— Pan Shady jest dziedzicznym majstrem — wyjasnil Bent.
— Dziedzicznym majstrem… — powtorzyl niepewnie Moist.
— Zgadza sie, sir — potwierdzil Shady. — Czy pan Lipwig chcialby poznac historie, sir?
— Nie — odparl stanowczo Bent.
— Tak — zapewnil Moist, widzac jego stanowczosc i przebijajac emfaza.
— Och, wydaje sie, ze jednak chce — westchnal Bent.
Shady usmiechnal sie szeroko.
Byla to historia kompletna i wymagala porzadnej opowiesci. W pewnym momencie Moist byl juz pewien, ze przyszedl czas na epoke lodowcowa. Slowa przeplywaly obok jak deszcz ze sniegiem, ale jak deszcz ze sniegiem, niektore sie lepily. Stanowisko dziedzicznego majstra powolano setki lat temu, kiedy pozycja zarzadcy mennicy byla tylko synekura przyznawana kumplowi od kieliszka obecnego krola czy patrycjusza, ten zas wykorzystywal ja jak skarbonke i robil tyle, ze co jakis czas pojawial sie z wielkim workiem, kacem i znaczacym spojrzeniem. Majstrostwo ustanowiono, poniewaz niejasno zdawano sobie sprawe, ze ktos powinien wszystkim kierowac, w miare mozliwosci na trzezwo.
— Wiec to pan wszystkim tutaj kieruje? — wtracil pospiesznie Moist, by zatamowac strumien naprawde interesujacych informacji o pieniadzach.
— Zgadza sie, sir. Czasowo. Od stu lat nie mielismy zarzadcy.
— Wiec jak dostajecie wyplate?
Przez chwile trwala cisza. Potem pan Shady odpowiedzial takim tonem, jakby tlumaczyl cos dziecku:
— To jest mennica, sir.
— Sami produkujecie swoje pensje?
— A kto inny moglby to zrobic, sir? Ale wszystko oficjalnie, prawda, panie Bent? To on dostaje wszystkie kwity. Wlasciwie tylko eliminujemy posrednikow.
— No, przynajmniej prowadzicie zyskowny interes — stwierdzil grzecznie Moist. — Znaczy, robicie tu niezle pieniadze.
— Udaje nam sie wyjsc na zero, sir, rzeczywiscie — zgodzil sie Shady takim tonem, jakby nie byla to latwa sprawa.
— Na zero? Jestescie mennica! Jak mozna nie miec zyskow, kiedy sie produkuje pieniadze?
— Koszty, sir. Gdzie pan spojrzy, wszedzie mamy koszty.
— Wszedzie?
— Wszedzie — potwierdzil dziedziczny majster stanowczo. — One nas rujnuja, sir, naprawde. Produkcja cwiercpensowki kosztuje pol pensa, a polpensowka prawie pensa. Pens wychodzi pensa i cwiartke, ale szesciopensowka to dwa i cwierc pensa, wiec na nich zarabiamy. Pol dolara kosztuje siedem pensow. Dolary sa tansze, po szesc pensow, ale to dlatego, ze wszystko robimy na miejscu. Prawdziwy problem to szelagi: warte sa pol cwiartki, ale kosztuja po szesc pensow, bo to delikatna robota, skoro sa takie male i jeszcze maja w srodku dziurke. Trzypensowe, sir… mamy tylko kilka osob, ktore je wykonuja, te monety sa bardzo pracochlonne, wychodzi po siedem pensow sztuka. I niech pan nawet nie pyta o dwupensowki…
— A co z dwupensowkami?
— Ciesze sie, ze pan o to spytal, sir. Delikatna robota, kosztuja nas po siedem i jedna szesnasta pensa. I tak, sir, istnieje tez szesnasta czesc pensa, czyli elim.
— Nigdy o nich nie slyszalem!
— Nie, sir, na pewno nie, taki dzentelmen z klasa jak pan… Ale ma swoje miejsce, sir, ma swoje miejsce. Ladna mala monetka, sir, tradycyjnie wykonywana przez wdowy. Kosztuje calego szylinga, bo grawerunek jest wyjatkowo delikatny. Te dziewuszki potrzebuja calego dnia, zeby wyrzezbic jedna taka, no bo wzrok juz nie ten i w ogole, ale przynajmniej czuja sie potrzebne.
— Szesnasta czesc pensa? Pol szelaga? Co mozna za to kupic?
— Zdziwilby sie pan, sir, na niektorych ulicach. Ogarek swiecy, maly ziemniak, tylko troche zzielenialy — tlumaczyl Shady. — Moze ogryzek jablka, ktory nie jest calkiem wyjedzony. I oczywiscie przydaje sie, kiedy wypada rzucic cos dla biednych.