Agatejczycy nie chca nam oddac swojego. Czemu nie oprzemy pieniadza na srebrze? Tak to zalatwili w BhangBhangduc.
— Nie dziwie sie, przeciez to cudzoziemcy — stwierdzil Bent. — Ale srebro czernieje. Zloto to jedyny metal, ktory nie matowieje.
I znowu ten charakterystyczny tik… Najwyrazniej zloto pochlanialo Benta calkowicie.
— Widzial pan dosyc, panie Lipwig?
— Troche za duzo dla komfortu, obawiam sie…
— W takim razie chodzmy na spotkanie z prezesem.
Bent szedl nierownym krokiem, prowadzac Moista po schodach, a potem korytarzem. Zatrzymali sie przed podwojnymi drzwiami z ciemnego drewna. Bent zastukal — nie raz, ale cala sekwencja pukniec, ktora sugerowala kod. A potem, bardzo ostroznie, pchnal drzwi.
Gabinet prezesa byl duzy, umeblowany z prostota, ale bardzo kosztownymi elementami. Braz i mosiadz rzucaly sie w oczy. Prawdopodobnie ostatnie ocalale drzewo jakiegos rzadkiego, egzotycznego gatunku zostalo sciete jako surowiec na biurko bedace obiektem pozadania i dostatecznie wielkie, by chowac w nim ludzi. Lsnilo gleboka, bardzo gleboka zielenia, mowiaca o uczciwosci i wladzy. Moist zalozyl, calkiem naturalnie, ze klamie.
W mosieznej tacy na dokumenty siedzial maly piesek.
— Pan Lipwig, pani prezes… — powiedzial Bent.
Dopiero wtedy Moist sobie uswiadomil, ze biurko ma takze ludzkiego uzytkownika. Ponad blatem spogladala na niego glowa bardzo drobnej, bardzo pomarszczonej, siwej kobiety. Po obu jej stronach na biurku lezaly — lsniac stala w tym swiecie barwy zlota — dwie naladowane kusze umocowane na niewielkich przegubach. Drobne dlonie wlascicielki cofaly sie wlasnie z lozysk.
— A tak. Jak milo — pisnela. — Jestem pania Lavish. Niech pan siada, panie Lipwig.
Posluchal, zajmujac miejsce poza obecnym polem razenia kusz. Pies skoczyl z biurka na jego kolana z radosnym, miazdzacym krocze entuzjazmem.
Byl to najmniejszy i najbrzydszy pies, jakiego Moist w zyciu widzial. Przypominal zlote rybki z wielkimi, wytrzeszczonymi oczami, ktore wygladaja, jakby mialy eksplodowac. Natomiast nos, w przeciwienstwie do oczu, wydawal sie wgnieciony. Pies sapal, a nogi mial takie krzywe, ze musial czasem sie potykac o wlasne lapy.
— To Pan Maruda — przedstawila zwierzaka staruszka. — Normalnie nie okazuje ludziom takiej sympatii, panie Lipwig. Jestem pod wrazeniem.
— Czesc, Panie Marudo — rzucil Moist.
Pies szczeknal piskliwie, po czym pokryl twarz Moista najlepsza psia slina.
— Lubi pana, panie Lipwig — stwierdzila z aprobata pani Lavish. — Potrafi pan odgadnac rase?
Moist dorastal z psami i niezle znal sie na rasach, ale przy Panu Marudzie nie mial zadnego punktu zaczepienia. Sprobowal wiec uczciwosci.
— Wszystkie? — zasugerowal.
Pani Lavish rozesmiala sie, a ten smiech brzmial o szescdziesiat lat mlodziej niz ona.
— Calkiem slusznie. Jego matka to spoonhound, za dawnych czasow bardzo popularna rasa w palacach arystokracji. Ale pewnej nocy uciekla, slychac bylo mnostwo szczekania i obawiam sie, ze Pan Maruda jest synem bardzo wielu ojcow. Biedaczysko.
Pan Maruda skierowal na Moista pare smutnych oczu, a jego mina zaczela zdradzac pewne napiecie.
— Bent, Pan Maruda jest dosc niespokojny — stwierdzila pani Lavish. — Prosze, wez go na maly spacer do ogrodu, dobrze? Naprawde sie obawiam, ze mlodzi urzednicy nie daja mu dosc czasu.
Burzowa chmura przesunela sie szybko przez twarz glownego kasjera, ktory jednak poslusznie zdjal z haczyka czerwona smycz.
Piesek zaczal warczec.
Bent wzial takze pare grubych, skorzanych rekawic i wciagnal je wprawnie. Warczenie zabrzmialo glosniej, a on schylil sie ostroznie, podniosl psa i przytrzymal pod pacha. Bez slowa wyszedl z gabinetu.
— Wiec to pan jest tym slynnym naczelnym poczmistrzem! — rzekla pani Lavish. — Czlowiek w zlotym kostiumie, osobiscie! Ale nie dzisiaj rano, jak widze. Podejdz tu, drogi chlopcze. Chce ci sie przyjrzec w swietle.
Moist zblizyl sie, a staruszka wstala niezgrabnie, pomagajac sobie dwoma laskami o uchwytach z kosci sloniowej. Potem upuscila jedna i chwycila Moista pod brode. Przez chwile przypatrywala mu sie w skupieniu, obracajac glowe w obie strony.
— Hmm… — mruknela, cofajac sie o krok. — Tak jak myslalam…
Druga laska trzepnela go z tylu po nogach i sciela jak zdzblo. A kiedy lezal oszolomiony na grubym dywanie, pani Lavish mowila dalej, tryumfalnym tonem:
— Jestes zlodziejem, oszustem, szulerem i ogolnie hochsztaplerem! Przyznaj sie!
— Nie jestem! — zaprotestowal Moist slabym glosem.
— I jeszcze klamca — stwierdzila radosnie pani Lavish. — I zapewne dodatkowo sie podszywasz! Och, nie marnuj na mnie tego niewinnego spojrzenia! Twierdze, ze jestes nicponiem, moj panie! Nie powierzylabym ci nawet wiadra wody, chocby mi sie majtki palily!
A potem szturchnela Moista w piers. Mocno.
— No co, masz zamiar tak lezec caly dzien? — burknela. — Wstawaj, czlowieku! Przeciez nie powiedzialam, ze cie nie lubie!
Moist podniosl sie ostroznie. W glowie mu sie krecilo.
— Podaj mi reke, Lipwig — rzekla pani Lavish. — Naczelny poczmistrz, tak? Jestes prawdziwym dzielem sztuki! Dawaj!
— Co takiego? Aha…
Moist ujal dlon kobiety. Czul sie, jakby chwycil zimny pergamin.
Pani Lavish parsknela smiechem.
— No tak. Calkiem jak ten szczery i mocny uscisk mojego zmarlego meza. Zaden uczciwy czlowiek nie ma takiego szczerego uscisku. Na wszystkich bogow, dlaczego tak dlugo trwalo, zanim odkryles swiat finansjery?
Moist rozejrzal sie niepewnie. Byli tu sami, bolaly go lydki, a pewnych osob zwyczajnie nie da sie oszukac. Mamy tutaj, pomyslal, Dziarska Staruszke Model I: indycza szyja, krepujace poczucie humoru, radosna przyjemnosc bawienia sie lagodnym okrucienstwem, bezposredni sposob mowienia, ktory flirtuje z niegrzecznoscia, a co wazniejsze, flirtuje tez z flirtem. Lubi uwazac, ze nie jest zadna „dama”. Chetna do wszystkiego, co nie grozi upadkiem, i ma ten blysk w oku mowiacy: „Moge robic, co chce, bo jestem stara! I mam slabosc do lobuzow”. Takie staruszki bardzo trudno oszukac, ale tez nie ma potrzeby.
Uspokoil sie. Czasami zrzucenie maski daje prawdziwa ulge.
— W kazdym razie pod nikogo sie nie podszywam — zapewnil. — Moist von Lipwig to moje prawdziwe nazwisko.
— Tak, domyslam sie, ze nie miales zadnego wyboru. — Pani Lavish wrocila na fotel. — Jednak wydaje sie, ze przez caly czas wszystkich oszukujesz. Siadaj, Lipwig. Przeciez nie gryze. — Ostatniemu zdaniu towarzyszylo spojrzenie mowiace: „Ale dajcie mi pol butelki dzinu i piec minut, zebym znalazla swoje zeby, to zobaczymy”. Wskazala mu krzeslo obok siebie.
— Co takiego? Myslalem, ze mnie pani wyrzuci! — powiedzial Moist, udajac zdumienie.
— Naprawde? A dlaczego?
— Bo jestem tym wszystkim, o czym pani mowila.
— Nie powiedzialam, ze jestes zlym czlowiekiem — zauwazyla pani Lavish. — W dodatku Pan Maruda cie lubi, a on doskonale potrafi oceniac ludzi. Poza tym dokonales cudow z nasza poczta, jak mowi Havelock. — Pani Lavish siegnela za siebie i postawila na biurku duza butelke dzinu. — Napijesz sie, Lipwig?
— Nie o tej porze.
Pani Lavish pociagnela nosem.
— Nie mam zbyt wiele czasu, ale na szczescie mam bardzo duzo dzinu. — Nalala do szklanki porcje tylko marginalnie subsmiertelna. — Masz swoja mloda dame? — spytala, podnoszac szklanke.