— Tak.
— Czy wie, jaki jestes?
— Tak. Stale jej to powtarzam.
— Nie wierzy, co? Ach, tak to juz bywa z zakochanymi dziewczetami.
— Wlasciwie nie sadze, zeby ja to martwilo. Nie jest typowa dziewczyna.
— Ach… I widzi twoja wewnetrzna jazn? Czy raczej starannie uformowana wewnetrzna jazn, ktora trzymasz pod reka, zeby ludzie ja odkrywali? Tacy jak ty… — Przerwala, by po chwili podjac: — …jak my zawsze trzymaja przynajmniej jedna wewnetrzna jazn dla wscibskich gosci, prawda?
Moist zrezygnowal z riposty. Rozmawiajac z pania Lavish, czul sie jak przed magicznym zwierciadlem, ktore obdziera czlowieka do kosci.
— Wiekszosc ludzi, ktorych zna, to golemy — powiedzial tylko.
— Tak? Wielcy ludzie z gliny, calkowicie godni zaufania, ktorzy nie maja nic do zadeklarowania w departamencie spodni? A co widzi w tobie? — Szturchnela go palcem, cienkim jak serowe paluszki.
Moist rozdziawil usta.
— Kontrast, mam nadzieje. — Pani Lavish poklepala go po ramieniu. — A teraz Havelock przyslal cie tutaj, zebys mi tlumaczyl, jak mam prowadzic swoj bank. Mozesz mi mowic Topsy.
— No, ja…
Tlumaczyc, jak ma prowadzic swoj bank? Nie tak to zostalo powiedziane.
— Wiesz, Honey mi wcale nie przeszkadzala. — Topsy lekko znizyla glos. — Calkiem mila dziewczyna, chociaz tepa jak wiadro smalcu. Zreszta nie byla pierwsza, nie byla nawet w czolowce. Ja sama bylam kiedys konkubina Joshuy.
— Naprawde? — Wiedzial, ze uslyszy cala historie, niezaleznie od tego, czy ma na to ochote.
— O tak — zapewnila pani Lavish. — Ludzie wtedy wiecej rozumieli. To bylo powszechnie akceptowane. Zwykle raz w miesiacu spotykalam sie przy herbatce z jego zona, zeby ustalic kalendarz Joshuy. Zawsze powtarzala, ze sie cieszy, kiedy Joshua przestaje sie jej krecic pod nogami. Tak, w tamtych czasach oczekiwano, ze konkubina bedzie kobieta odpowiedniej klasy. — Westchnela. — Dzisiaj, naturalnie, wystarcza umiejetnosc krecenia sie glowa w dol na dragu.
— Wszedzie obnizaja sie standardy — przyznal Moist.
Byla to stosunkowo bezpieczna uwaga. Zawsze sie obnizaly.
— Banki sa dosc podobne — oswiadczyla Topsy, jakby glosno myslala.
— Slucham?
— Chodzi mi o to, ze fizyczny, widoczny rezultat moze byc taki sam, ale styl tez powinien miec znaczenie, nie sadzisz? Powinna sie liczyc klasa. Pomyslowosc. Wazne jest doswiadczenie, nie tylko funkcjonowanie. Havelock uwaza, ze to rozumiesz. — Rzucila Moistowi pytajace spojrzenie. — W koncu zrobiles z urzedu pocztowego przedsiewziecie niemal heroiczne, prawda? Ludzie nastawiaja zegarki wedlug przyjazdu ekspresowego z Genoi. Kiedys nastawiali kalendarze.
— Sekary wciaz przynosza strate — zauwazyl Moist.
— Cudownie mala, gdy jednoczesnie wzbogacaja wspolnote ludzka na wiele sposobow, a jestem pewna, ze poborcy podatkow Havelocka zabieraja swoja czesc. Masz dar wzbudzania w ludziach entuzjazmu, Lipwig.
— Ja… No, chyba tak — wymamrotal. — Wiem, ze jesli ktos chce sprzedawac kielbaski, musi wiedziec, jak sie sprzedaje skwierczenie.
— I bardzo dobrze — pochwalila go Topsy. — Bardzo dobrze. Ale chocbys byl nie wiem jak dobry w handlu skwierczeniem, wczesniej czy pozniej musisz pokazac kielbaske, co? — Mrugnela do niego w sposob, ktory mlodsza kobiete zaprowadzilby do aresztu. — A tak nawiasem mowiac, slyszalam, jak to bogowie doprowadzili cie do ukrytego skarbu, ktory pomogl odbudowac gmach Poczty Glownej. Co sie naprawde zdarzylo? Topsy mozesz powiedziec.
Pewnie naprawde mogl, uznal. Zauwazyl, ze chociaz wlosy miala przerzedzone i prawie biale, zachowaly jednak blady slad pomaranczu sugerujacego o wiele glebsze czerwienie w przeszlosci.
— To byly moje lupy z wielu lat oszustw — wyznal.
Pani Lavish klasnela w dlonie.
— Cudownie! Naprawde kielbaska! To taka… satysfakcja. Havelock zawsze znal sie na ludziach. Ma ambitne plany wobec miasta, jak wiesz.
— Przedsiewziecie… Tak, wiem.
— Podziemne ulice, nowe nabrzeza i wiele innych inwestycji. Do tego rzad potrzebuje pieniedzy, a pieniadze potrzebuja bankow. Niestety, ludzie w wiekszosci stracili wiare w banki.
— Dlaczego?
— Na ogol dlatego, ze stracilismy ich pieniadze. Zwykle nieumyslnie. Ostatnie lata byly dla nas ciezkie: krach ‘88, krach ‘93, krach ‘98… Chociaz ten ostatni to raczej stukniecie. Moj zmarly maz byl czlowiekiem, ktory nierozsadnie udzielal pozyczek, wiec teraz musimy dzwigac zle dlugi i inne skutki jego watpliwych decyzji. Dzisiaj jestesmy instytucja, w ktorej trzymaja pieniadze staruszki, poniewaz zawsze to robily, mili mlodzi urzednicy wciaz sa bardzo grzeczni, a przy wejsciu ciagle stoi mosiezna miska, zeby ich pieski mialy sie z czego napic. Czy mozesz cos na to zaradzic? Rezerwy staruszek sa juz na wyczerpaniu, z czego doskonale zdaje sobie sprawe.
— No coz, hm… Mam kilka pomyslow — przyznal Moist. — Ale to wciaz dla mnie pewien szok. Nie calkiem rozumiem, jak dzialaja banki.
— Nigdy nie zlozyles pieniedzy w banku?
— Nie. Zlozylem… Nie.
— A myslisz, ze jak dzialaja?
— No, bierzecie pieniadze ludzi bogatych i pozyczacie je odpowiednim osobom na procent, a potem oddajecie tamtym jak najmniejsza czesc tego procentu.
— A kim jest taka odpowiednia osoba?
— Ktos, kto moze udowodnic, ze nie potrzebuje tych pieniedzy?
— Och, ty cyniku… Ale masz ogolne pojecie.
— Czyli zadnych biednych, tak?
— Nie w bankach, moj chlopcze. Nikogo z dochodem ponizej stu piecdziesieciu dolarow rocznie. Dla takich wymyslono skarpety i materace. Moj zmarly maz zawsze powtarzal, ze jedyna metoda zarabiania pieniedzy na biedakach jest utrzymywanie ich w biedzie. W interesach nie byl czlowiekiem zbyt milym. Masz jeszcze jakies pytania?
— Jak zostala pani prezesem banku?
— Prezesem i dyrektorem — poprawila z duma Topsy. — Joshua lubil miec wszystko pod kontrola. O tak, bardzo lubil… — dodala jakby do siebie. — A jestem jednym i drugim dzieki pewnej pradawnej magii, zwanej odziedziczeniem piecdziesieciu procent akcji.
— Myslalem, ze ta magia to raczej piecdziesiat jeden procent akcji — rzekl Moist. — Czy inni akcjonariusze nie moga wymusic…
Po drugiej stronie pokoju otworzyly sie drzwi i wkroczyla wysoka kobieta w bieli, niosaca tace o zawartosci przykrytej sciereczka.
— Pora na lekarstwo, pani Lavish — oznajmila.
— Ono wcale mi nie pomaga, siostro! — burknela staruszka.
— Przeciez wie pani, ze doktor powiedzial: koniec z alkoholem. — Pielegniarka spojrzala oskarzycielsko na Moista. — Nie wolno jej pic alkoholu — powtorzyla, wyraznie zakladajac, ze poczmistrz ma przy sobie kilka butelek.
— A ja mowie: koniec z doktorem — odparla pani Lavish i mrugnela konspiracyjnie do Moista. — Moi tak zwani pasierbowie za to placa, wyobrazasz sobie? Probuja mnie otruc. I tlumacza wszystkim, ze zwariowalam…
Zabrzmialo pukanie do drzwi — nie tyle prosba o zgode na wejscie, ile raczej deklaracja zamiaru. Pani Lavish poruszyla sie z zadziwiajaca szybkoscia i zanim drzwi sie otworzyly, dwie kusze obracaly sie juz na przegubach.
Wszedl pan Bent z wciaz warczacym Panem Maruda pod pacha.
— Mowilam przeciez: piec razy, panie Bent! — wrzasnela pani Lavish. — O malo nie zastrzelilam Pana Marudy! Nie umie pan liczyc?