To wszystko, z dodatkiem jednej bardzo obszernej kretonowej sukienki, zmienilo golema w kobiete w stopniu zadowalajacym dla panny Maccalariat. Co ciekawe, Gladys rzeczywiscie byla teraz kobieta. Nie tylko z powodu sukienki. Chetnie przebywala w towarzystwie dziewczat pracujacych w okienkach, a one przyjely ja do swego kregu, mimo ze wazyla pol tony. Pozyczaly jej nawet swoje magazyny mody, choc trudno sobie wyobrazic, co dla kogos, kto ma tysiac lat i oczy plonace jak otwory paleniska, moga znaczyc wskazowki dotyczace pielegnacji skory zima.
A teraz chciala wiedziec, czy on wyglada przyzwoicie. A po czym by to poznala?
Przyniosla mu herbate i miejskie wydanie „Pulsu”, jeszcze wilgotne spod prasy. Jedno i drugie ostroznie polozyla na biurku.
I… na bogow, wydrukowali jego obrazek. Jego portret! Oto on, Vetinari i grupa dygnitarzy, kiedy wczoraj wieczorem podziwiali nowy zyrandol. Zdazyl sie poruszyc, wiec ikonogram wyszedl troche rozmazany, ale to jednak nadal byla twarz, ktora co rano przy goleniu patrzyla na niego z lustra. Na calej trasie do Genoi zyli ludzie nabrani, naciagnieci, wykiwani i oszukani przez te twarz. Jedyne, czego nie dokonal, to nie zrobil nikogo w balona, a to tylko dlatego, ze nie wymyslil, jak go tam zmiescic.
Owszem, mial taka uniwersalna twarz, przypominajaca ludziom wiele innych twarzy, ale strasznie bylo patrzec na nia unieruchomiona w druku. Niektorzy wierza, ze ikonograf moze odebrac im dusze, jednak Moist obawial sie raczej o swoja wolnosc.
Moist von Lipwig, filar spoleczenstwa. Ha…
Przyjrzal sie dokladniej. Kto stoi za jego plecami? Szeroka twarz z zarostem troche podobnym do Vetinariego, jednak to, co u Patrycjusza bylo kozia brodka, u tego czlowieka sugerowalo raczej efekt chaotycznego golenia. Pewnie ktos z banku… Bylo tam tak wiele twarzy, tak wiele dloni do uscisniecia, a kazdy chcial sie zmiescic na obrazku. Ten czlowiek wygladal jak zahipnotyzowany, ale ludzie czesto tak sie zachowuja, kiedy widza wymierzony w siebie ikonograf. Po prostu jeszcze jeden gosc na jeszcze jednej uroczystosci.
A wstawili ten obrazek na pierwsza strone, bo ktos uznal, ze glowny tekst — o upadku kolejnego banku i o tym, jak tlum rozwscieczonych klientow probowal powiesic dyrektora — nie zasluguje na ilustracje. Gdyby redaktor mial tyle przyzwoitosci, zeby zamiescic obrazki z tego wydarzenia, uprzyjemnilby czytelnikom dzien. Ale nie, musial puscic ikonogram Moista von cholernego Lipwiga!
A bogowie, kiedy mieli juz czlowieka przy linach, nie mogli sie powstrzymac przed jeszcze jednym gromem. Troche nizej na pierwszej stronie rzucal sie w oczy tytul FALSZERZ ZNACZKOW ZAWISNIE. Czyli powiesza Owlswicka Jenkinsa. I za co? Za morderstwo? Za bycie znanym bankierem? Nie — za to, ze wypuscil pareset arkuszy znaczkow. Doskonale zrobionych, nie ma co — straz nigdy by nic nie wykryla, gdyby nie wdarli sie na jego strych i nie znalezli suszacych sie szesciu arkuszy czerwonych polpensowych.
Moist zlozyl zeznanie w sadzie. Nie mial wyjscia — to byl jego obywatelski obowiazek. Falszowanie znaczkow uznawano za tak samo grozne jak falszowanie monet, wiec nie mogl sie wywinac, byl w koncu naczelnym poczmistrzem, szanowanym obywatelem miasta. Czulby sie odrobine lepiej, gdyby oskarzony patrzyl na niego z nienawiscia albo przeklinal, ale on tylko stal za barierka — drobna figurka z rzadka broda, z oszolomionym, zagubionym wyrazem twarzy…
Podrabial polpensowe znaczki, naprawde. Serce pekalo na sama mysl. Pewnie, robil tez wyzsze nominaly, ale co za czlowiek zadaje sobie tyle klopotow dla polpensowki? Owlswick Jenkins sobie zadawal, a teraz siedzial w jednej z cel dla skazancow w Tantach i mial jeszcze kilka dni, by zastanowic sie nad natura okrutnego losu, nim wyprowadza go i kaza tanczyc w powietrzu.
Bylem tam, myslal Moist. Wyprowadzili mnie, wszystko zakryla czern… a potem dostalem nowe zycie. Ale nigdy nie sadzilem, ze bycie uczciwym obywatelem moze sie okazac tak paskudne.
— Eee… Dziekuje, Gladys — rzucil w strone uprzejmie wyrastajacej nad nim postaci.
— Ma Pan Teraz Spotkanie Z Lordem Vetinarim — oznajmil golem.
— Na pewno nie mam.
— Na Zewnatrz Czeka Dwoch Straznikow, Ktorzy Sa Pewni, Ze Tak, Panie Lipwig — zahuczala Gladys.
Ach, jedno z tych spotkan… — pomyslal Moist.
— A termin tego spotkania to wlasnie teraz, tak?
— Tak, Panie Lipwig.
Moist chwycil spodnie, ale jakis relikt przyzwoitego wychowania kazal mu sie zawahac. Spojrzal na gore niebieskiej bawelny przed soba.
— Pozwolisz?
Gladys sie odwrocila.
To przeciez pol tony gliny, myslal ponuro Moist, wciagajac ubranie. Ale szalenstwo jest zarazliwe.
Skonczyl sie ubierac i zbiegl tylnymi schodami na dziedziniec powozowni, ktory jeszcze niedawno grozil, ze stanie sie jego miejscem przedostatecznego spoczynku. Wyruszal wlasnie Quirmski Wahadlowiec. Moist wskoczyl na koziol, skinal woznicy glowa i jechal w chwale po Opacznym Broad-Wayu, az zeskoczyl przy glownej bramie palacu.
Byloby milo, myslal, biegnac schodami w gore do Podluznego Gabinetu, gdyby jego lordowska mosc przyjal idee, ze spotkanie to cos, na co umawia sie wiecej niz jedna osoba. No ale przeciez byl tyranem i musial miec jakies rozrywki.
Drumknott, sekretarz Patrycjusza, czekal przy drzwiach i szybko usadzil go na miejscu przed biurkiem jego lordowskiej mosci.
Po dziewieciu sekundach pracowitego pisania lord Vetinari uniosl glowe znad dokumentow.
— Ach, pan Lipwig — rzekl. — Nie w swoim zlotym kostiumie?
— Jest w czyszczeniu, wasza lordowska mosc.
— Mam nadzieje, ze mial pan dobry dzien. To znaczy do tej chwili…
Moist rozejrzal sie, sortujac w pamieci ostatnie drobne klopoty urzedu pocztowego. Jesli nie liczyc Drumknotta, ktory stal przy swoim pracodawcy w postawie pelnej szacunku czujnosci, byli sami.
— Moge wszystko wytlumaczyc — zapewnil Moist.
Lord Vetinari uniosl brew z czujna mina czlowieka, ktory — znalazlszy na talerzu kawalek gasienicy — ostroznie podnosi reszte salaty.
— Bardzo prosze — rzekl i usiadl wygodniej.
— Troche nas ponioslo — tlumaczyl Moist. — Myslelismy nieco zbyt kreatywnie. Ulatwilismy mangustom mnozenie sie w skrzynkach na listy, zeby wyeliminowac weze…
Vetinari milczal.
— Ehm… ktore, przyznaje, sami wprowadzilismy do skrzynek na listy, zeby zredukowac liczbe ropuch…
Vetinari sie powtorzyl.
— Ehm… ktore, to fakt, nasz personel wkladal do skrzynek na listy, zeby odstraszac slimaki…
Vetinari pozostal bezglosny.
— Ehm… te zas, co musze uczciwie zaznaczyc, dostaly sie do skrzynek z wlasnej inicjatywy, aby sie pozywic klejem na znaczkach — dokonczyl Moist swiadom, ze zaczyna belkotac.
— No coz, przynajmniej zaoszczedzily wam pracy z umieszczaniem ich tam wlasnorecznie — stwierdzil z satysfakcja Patrycjusz. — Jak mozna wnioskowac, mamy do czynienia z sytuacja, gdy chlodna logika powinna ustapic zdrowemu rozsadkowi, powiedzmy, przecietnego kurczaka. Ale nie to jest powodem, dla ktorego prosilem pana dzisiaj o przybycie.
— Jesli chodzi o ten klej do znaczkow o smaku kapusty… — zaczal Moist.
Vetinari machnal reka.
— Zabawny przypadek — rzucil. — O ile wiem, nikt przy tym nie zginal.
— Eee… drugi naklad piecdziesieciopensowego?
— Ten, ktory nazywaja „Kochankowie”? Liga Przyzwoitosci zlozyla skarge, istotnie, ale…
— Nasz grafik nie zdawal sobie sprawy, co szkicuje! Nie zna sie na rolnictwie! Sadzil, ze para mlodych ludzi rozsiewa nasiona!
— Ehem… — mruknal Vetinari. — Ale rozumiem, ze rzeczona kwestia moze byc obserwowana z rozsadna dokladnoscia jedynie przez duze szklo powiekszajace, a zatem obraza moralnosci, jesli nastapi, jest zadawana sobie samodzielnie. — Rzucil Moistowi jeden z tych swoich lekko przerazajacych usmieszkow. — Jak rozumiem, te nieliczne egzemplarze, ktore pozostaly w obiegu wsrod kolekcjonerow znaczkow, sa naklejane na gladkie brazowe koperty. — Spojrzal na calkowicie niemal pozbawiona wyrazu twarz Moista i westchnal. — Niech pan powie, panie