– Zawsze sadzilam, ze domena malarzy jest raczej ekspresja plastyczna, a nie werbalna.
– Rzeczywiscie, jestem bardzo ekspresywny werbalnie. – To podejrzane jak na malarza.
– Co, wciaz myslisz, ze jestem Kuba Rozpruwaczem? – A jak udowodnisz, ze nie jestes?
– I gwalcicielem.
– To calkiem mozliwe – zauwazyla.
– A wiec jestem gwalcacym i mordujacym wedrownym malarzem.
– To znaczy, ze sie przyznajesz?
– Co ty wlasciwie robisz – zalatwiasz robote psychiatrom? Robisz z ludzi idiotow, zeby lekarze od czubkow nie narzekali na brak pacjentow?
– Jestem komikiem – oswiadczyla.
– Jestes bardzo malo zabawna jak na komika. Zjezyla sie.
– Nie widziales mnie na scenie.
– Wolalbym raczej zjesc garsc gwozdzi.
– Sadzac po twoich zebach, zjadles juz tyle, zeby zbudowac dom.
Wzdrygnal sie, slyszac te zniewage. – To nie fair. Mam ladne zeby.
– Nie zachowuj sie jak bydle. Z takimi, co tak sie zachowuja, wszystko jest fair. Na widowni tacy sa gorsi od robactwa. – Wysiadaj z mojego samochodu – zazadal.
– Wcale nie siedze w twoim samochodzie. – No to wsiadz, zebym cie mogl wyrzucic.
W jej glosie zabrzmiala zupelnie nowa nuta – glebokiej i zimnej jak lod pogardy.
– Masz cos do ludzi takich jak ja?
– Takich jak ty? Czyli stuknietych? Niezabawnych komikow? Kobiet, ktore wchodza w nienormalne zwiazki z roslinami? Jej pogarda przybrala barwe i temperature burzy snieznej. – Oddaj moje torby.
– Z rozkosza – zapewnil ja, natychmiast ruszajac do tylu forda. – Swietnie sie sklada – torby za glupia torbe.
Idac za nim z Fredem w rekach, powiedziala:
– Za dlugo przebywalam w towarzystwie doroslych mezczyzn. Zapomnialam, jak uroczy bywa dowcip dwunastolatkow. Trafila. Unoszac tylna klape, zmierzyl ja wscieklym spojrzeniem.
– Nawet sobie nie wyobrazasz, jak bardzo boleje o to, ze nie jestem seryjnym morderca.
– Nad tym – powiedziala.
– Co?
– Bolejesz nad tym, ze nie jestes seryjnym morderca. Wedlug zasad gramatyki czasownik „bolec' laczy sie w zdaniu z narzednikiem, nie z biernikiem. Bolec mozna nad kims lub czyms, nie o kogos lub cos.
Mnac w ustach sarkastyczna uwage, Dylan wyrzucil z siebie: – Gowno prawda.
– Alez tak – zapewnila go.
– Dobra, wiec jestem polekspresywnym werbalnie, ukierunkowanym na ekspresje plastyczna malarzem – przypomnial jej, wyciagajac walizke z forda i stawiajac ja zamaszyscie na jezdni. – W rozwoju pol szczebla nad barbarzynca, jeden szczebel nad malpa.
– Jeszcze jedno.
– Wiedzialem, ze to nie koniec.
– Jesli sie troche wysilisz, na pewno wymyslisz mnostwo synonimow slowa „ekskrement'. Bylabym wdzieczna, gdybys nie uzywal przy mnie wulgaryzmow.
Wyciagajac z bagaznika jej neseser, Dylan rzekl:
– Nie zamierzam juz przy tobie uzywac zadnych slow, moja pani. Za pol minuty bedziesz tylko drobnym ziarenkiem w moim lusterku wstecznym i gdy tylko strace cie z oczu, zapomne, ze w ogole istnialas.
– Malo prawdopodobne. Mezczyznom trudno o mnie zapomniec.
Rzucil neseser, nie celujac w jej stope, ale w nadziei, ze trafi.
– Wiesz co, faktycznie, pomylilem sie. Masz absolutna racje. Nie mozna cie zapomniec, jak kuli w brzuchu.
Wieczorna cisza wstrzasnela eksplozja. Zadzwonily okna motelu, a aluminiowy daszek oslaniajacy korytarzyk zadzwieczal od fali uderzeniowej jak tracone struny gitary.
Dylan poczul drzenie asfaltu pod stopami, jak gdyby poruszyl sie spiacy w glebokich warstwach skal tyranozaur, i zobaczyl ognisty oddech smoka na poludniowym wschodzie, od frontu motelu.
– Kurtyna w gore – powiedziala Jillian Jackson.
10
Kiedy jeszcze smok przewracal sie na drugi bok gleboko w ziemi, a echo jego ryku budzilo gosci motelu, Dylan wrzucil bagaz Jillian Jackson z powrotem do forda. Zanim zdal sobie sprawe z tego, co robi, zamknal klape.
Kiedy usiadl za kierownica, jego klotliwa pasazerka zdazyla juz zajac miejsce obok niego, trzymajac Freda na kolanach. Oboje rownoczesnie zatrzasneli drzwi.
Uruchomil silnik, ogladajac sie przez ramie, by sprawdzic, czy brat zapial pas. Shep siedzial, trzymajac rece na glowie, jak gdyby kask z dziesieciu palcow mogl go ochronic przed nastepna eksplozja i opadajacym gruzem. Przez chwile ich spojrzenia skrzyzowaly sie, ale dla chlopca kontakt wzrokowy okazal sie zbyt intensywny. Shep zamknal oczy, znajdujac w dobrowolnej slepocie upragniona samotnosc, i odwrocil sie w strone okna, twarza do ciemnosci, wciaz majac zacisniete powieki.
– Jedz, jedz- popedzala go Jilly, nabierajac nagle ochoty na przejazdzke z mezczyzna, ktory mogl byc socjopata-kanibalem. Dylan byl zbyt praworzadny, zeby przeskakiwac krawezniki i niszczyc zielen, pojechal wiec w strone frontu rozleglego motelu, zmierzajac do wyjazdu. Niedaleko portyku nad wejsciem do recepcji odkryl zrodlo ognia. Wybuchl samochod.
Nie byl to typowy, estetyczny wybuch, jaki zwykle widac na filmach: nie ustawil go scenograf, nie rozplanowal wrazliwy artystycznie rezyser, ksztaltu, rozmiaru i koloru plomieni nie obliczyl specjalista pirotechnik w porozumieniu z koordynatorem scen kaskaderskich, aby uzyskac maksymalnie piekny widok. Daleki od kinowego ogien mial paskudna ciemnopomaranczowa barwe, a z plomieni jak zakrwawione jezyki bluzgaly wymiociny gestego, czarnego dymu. Klapa bagaznika odpadla i skrecila sie w bezksztaltna obrzydliwa mase przypominajaca wspolczesna rzezbe, ladujac na dachu jednego z trzech czarnych chevroletow, ktore staly w odleglosci dwudziestu stop od plonacego wraku. Martwy kierowca sila wybuchu zostal czesciowo wyrzucony przez przednia szybe i polowa ciala lezal na masce. Jego ubranie musialo splonac na popiol w ciagu kilku sekund od chwili eksplozji. Teraz ogien trawil jego samego, a plomienie zywiace sie jego cialem, tluszczem i szpikiem mialy zupelnie inny kolor od tych, ktore pozeraly samochod: zolty z zylkami purpurowymi jak kwasny cabernet i zielonkawymi przypominajacymi gnijace resztki.
Nie potrafiac oderwac wzroku od tej potwornosci, Dylan wstydzil sie swojej okrutnej ciekawosci. Prawda mieszkala nie tylko w pieknie, ale i w okropnosci, zlozyl wiec makabryczna fascynacje na karb przeklenstwa spojrzenia artysty, choc zdawal sobie sprawe, ze to subiektywne i wygodne usprawiedliwienie. Gdyby przestal oszukiwac samego siebie, moglby spojrzec w oczy strasznej prawdzie – smierc jest w perwersyjny sposob atrakcyjna przez trwala skaze, jaka pozostawia w ludzkiej duszy.
– To moj cadillac coupe deville -powiedziala Jilly, bardziej wstrzasnieta niz zla, jak gdyby nie mogla wyjsc ze zdumienia, ze jej zycie tak nieoczekiwanie zmienilo sie na gorsze w sennym miasteczku Arizony, ktore nie bylo niczym wiecej niz tylko przystankiem dla podrozujacych autostrada miedzystanowa.
Z czarnych chevroletow, ktore staly z otwartymi drzwiami, wysiadlo kilkunastu mezczyzn. Zamiast w czarne garnitury albo stroje paramilitarne, byli ubrani jak zwykli turysci: w biale i bezowe buty, biale i kremowe spodnie, zwykle koszule i koszulki polo w roznych pastelowych kolorach. Wygladali, jakby spedzili dzien na polu golfowym, a wieczor w klubowym barku, w dzien prazac sie w sloncu, pod wieczor raczac sie ginem, ale na twarzy zadnego z nich nie malowala sie groza ani nawet zaskoczenie, jakiego mozna oczekiwac od przechodniow, ktorzy wlasnie byli swiadkami katastrofy.
Mimo ze Dylan nie musial mijac plonacego cadillaca, kierujac sie w strone wyjazdu z motelu, kilku ze sportowcow amatorow oderwalo wzrok od ognia i spojrzalo na forda. Nie wygladali na ksiegowych ani biznesmenow, lekarzy ani inwestorow budowlanych: wygladali na ludzi bardziej bezwzglednych i niebezpiecznych