zalamala rece, jak gdyby chciala w ten sposob stlumic ich nerwowe drzenie. Spogladajac z zaskoczeniem na Jilly, poznala ja i powiedziala:
– To pani. Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne. – Byl tu wysoki czlowiek w koszuli hawajskiej? – zapytala bez wstepow Jilly.
Kobieta skinela glowa.
– Powiedzial, ze nie jestem tu bezpieczna. – Dlaczego nie?
– Mowil, zebym szybko uciekala z domu. – Dokad poszedl?
Mimo wysilkow reka trzesla sie jej bezwladnie, gdy pokazala otwarte drzwi prowadzace na korytarz – tunel cienia, na ktorego koncu majaczylo slabe rozowe swiatlo.
Stajac przy wiacie, Jilly spojrzala wstecz na forda. Przeswitujace przez galezie oliwek swiatlo latarn padalo na sylwetke Shepa, ktory siedzial nieporuszony z tylu, tam gdzie mu kazano.
Mijajac buicka, pobiegla na tyly domu, wzbijajac po drodze chmure bialych ciem, ktore wyfrunely z traconego przez nia krzewu kamelii o kwiatach pelnych i czerwonych jak panienskie serca.
Drzwi byly otwarte. W trojkacie padajacego z kuchni swiatla widac bylo podloge ganku pomalowana na perlowoszary kolor i wyjatkowo czysta jak na ganek domu na pustyni.
Mimo zupelnie wyjatkowej sytuacji Jilly mogla przystanac przed progiem i grzecznie zapukac we framuge otwartych drzwi. Jednak widok znajomej siwowlosej kobiety, ktora podnosila sluchawke telefonu zamontowanego na scianie w kuchni, zaniepokoil ja i osmielil, totez prosto z ganku weszla na swiezo umyte linoleum w zolto- zielona krate.
Tuz przed wejsciem Jilly kobieta wcisnela na klawiaturze telefonu dziewiatke, a potem jeden. Jilly wyjela jej sluchawke z dloni i odlozyla, zanim zdazyla wybrac druga jedynke.
Gdyby kobieta wezwala policje, wkrotce zjawiliby sie tu takze mezczyzni w czarnych chevroletach.
Na twarzy dobrodusznej babci z kreskowek Disneya nie goscil juz radosny usmiech pogodnej sprzedawczyni hamburgerow. Znuzona calym dniem pracy, zatroskana i zdezorientowana wydarzeniami, jakie rozegraly sie w ciagu ostatniej minuty,
Idac po rozach, zielonych lisciach i kolcach, Dylan mijal lukowate, przypominajace wejscia do altany drzwi, kryjace ciemnosci, w ktorych moglo rosnac wszystko. Niepokoil go jeden pokoj po prawej i dwa po lewej, mimo ze nic go do nich nie pchalo, a skoro impuls kazal mu isc dalej, mogl przypuszczac, ze niebezpieczenstwo czai sie gdzies przed nim, nie z boku.
Nie mial watpliwosci, ze bedzie musial sie zmierzyc z czyms niebezpiecznym. Tajemnicza sila, ktora kazala mu gnac przez ciemna Arizone, na pewno nie przywlokla go tu, aby mogl znalezc garniec zlota, trudno bylo tez sadzic, ze ten dom jest jego ziemia obiecana.
Od znaczka z zaba, przez klamke samochodu, do puszki po piwie – Dylan szedl tropem dziwnej energii, jaka pozostawil dotyk siwowlosej kobiety.
Marjorie. Wiedzial juz, ze miala na imie Marjorie, choc na swoim uniformie nie miala plakietki z imieniem.
Wpierw znaczek z zaba, pozniej kuchnia – idac tymi tropami, szukal Marjorie, bo w niewidzialnych sladach, jakie jej dotyk pozostawil na nieozywionych przedmiotach, odczytal przeznaczenie kobiety. Wyczul zerwane nici w splotach jej losu i skads wiedzial, ze zostana zerwane tu, dzisiejszego wieczoru.
Od dotkniecia czesciowo zgniecionej puszki po piwie szedl juz za nowym celem. Marjorie, nic o tym nie wiedzac, byla ofiara, gdy tylko weszla do domu; Dylan szukal jej niedoszlego mordercy.
Gdy mniej wiecej zrozumial, jak moze wygladac zblizajaca sie konfrontacja, zdal sobie sprawe, ze dalsze posuwanie sie naprzod jest aktem brawury, jesli nie szalenstwa, mimo to nie potrafil sie cofnac ani o krok. Ta sama sila, ktora kazala mu zawrocic z drogi do Nowego Meksyku i pedzic na zachod z predkoscia przekraczajaca sto mil na godzine, zmuszala go do kontynuowania poszukiwan.
Korytarz prowadzil do skromnie urzadzonego przedpokoju, gdzie na niskim stoliku z ozdobna azurowa listwa stala szklana lampa nakryta abazurem z rozowego jedwabiu. Stanowila jedyne zrodlo swiatla, nie liczac lampy w kuchni, w ktorym bylo widac prowadzace na gore schody, jednak tylko do podestu. Kladac dlon na slupku poreczy u dolu schodow, Dylan znow poczul trop drapieznika, ten sam, ktory znalazl na puszce po piwie, z nieomylnoscia psa gonczego, ktory zwietrzyl uciekiniera. Slady byl zupelnie inne od tych, ktore Marjorie pozostawila na znaczku z zaba i klamce samochodu – wyczuwal w nich zlo, jak gdyby zostawil je przechodzacy tedy duch samych mocy piekielnych.
Oderwal dlon od slupka i przez chwile patrzyl na wypolerowana krzywizne drewna topolowego upstrzonego ciemnymi plamami, szukajac fizycznych lub nadprzyrodzonych dowodow czyjejs obecnosci, ale bezskutecznie. Jego odciski palcow i dloni przykryly slady linii papilarnych amatora piwa i choc golym okiem nie mozna bylo zobaczyc zadnego owalu, luku czy zwoju, technicy z laboratorium policyjnego za pomoca chemicznych utrwalaczy, proszku i odpowiedniego swiatla mogliby pozniej znalezc i uwidocznic niepodwazalny dowod jego obecnosci.
Dylan byl pewny istnienia odciskow palcow – niemal niewidzialnych, a jednak pozwalajacych skazac czlowieka za kazda zbrodnie, od kradziezy po morderstwo – tym latwiej mogl wiec uwierzyc, ze dotykajac czegos, ludzie moga pozostawic cos znacznie bardziej specyficznego, lecz rownie rzeczywistego jak tlusty odcisk bedacy odwzorowaniem linii na skorze.
Chodnik w roze polozony na srodku schodow wygladal na rownie wytarty jak podobny w korytarzu. Wzor wydawal sie bardziej wyrazisty, mniej bylo tu kwiatow, a wiecej kolcow, jak gdyby chcial zasygnalizowac Dylanowi, ze jego droga z kazdym krokiem staje sie coraz bardziej ciernista.
Wspinajac sie po schodach, choc rozsadek zdecydowanie odradzal mu wchodzenie na gore, Dylan przesuwal reke po balustradzie. Pozostawione przez wroga istote slady parzyly go w dlon, iskrzyly po dotykiem jego palcow, lecz przestaly mu krazyc w glowie swietliki. Elektryczny syk rowniez zupelnie ucichl, tak jak w kuchni, gdy tylko dotknal puszki po piwie, ustapily konwulsyjne drgawki jezyka. Przystosowal sie do tego osobliwego stanu, a jego umysl i cialo przestaly sie opierac nadprzyrodzonym doznaniom.
Nawet nieznani intruzi i swiadomosc zblizajacej sie przemocy nie mogly zbyt dlugo tlumic naturalnej uprzejmosci siwowlosej kobiety, bez watpienia wzmocnionej motywacja wpajana podczas szkolenia prowadzonego przez bar fast food, w ktorym pracowala. Wyraz niepokoju na jej twarzy ustapil miejsca slabemu usmiechowi, a ona wyciagnela wciaz dygoczaca reke.
– Jestem Marjorie, skarbie. A tobie jak na imie?
Gdyby powierzono jej pieczy tylko Shepherda, Jilly pobieglaby na korytarz poszukac Dylana, ale ten zostawil jej pod opieka druga osobe – te kobiete. Nie chciala, by Shep siedzial dluzej sam w samochodzie, a gdyby zostawila Marjorie w poblizu telefonu, na ulicy zjawiloby sie wiecej gliniarzy niz na miasteczkowym zebraniu.
Poza tym Dylan kazal Marjorie uciekac z domu, bo nie byla tu bezpieczna, lecz starsza pani mimo blisko siedemdziesieciu lat pozostala widocznie naiwna dziewczynka, ktora nie potrafi rozpoznac zagrozenia, nawet gdy czuje na karku chlodny dotyk ostrza. Jesli Jilly jej stad nie wyciagnie, Marjorie pewnie zostanie w kuchni, troche zdezorientowana, ale niezbyt przejeta, nawet gdyby ze spizarni wysypalo sie stado wyglodzonej szaranczy albo z odplywu zlewu trysnal strumien goracej lawy.
– Jestem Marjorie – powtorzyla z tym samym usmiechem, drzacym i niepewnym jak zmarszczka na powierzchni wody, ktora za moment zniknie w fali troski, jaka zaleje jej oblicze. Wciaz trzymajac wyciagnieta reke, spodziewala sie uslyszec imie Jilly, ktore z pewnoscia poda glinom, gdy w koncu uda jej sie wezwac policje.
Otaczajac Marjorie ramieniem i delikatnie kierujac ja w strone drzwi wyjsciowych, Jilly powiedziala:
– Kochana, mozesz mi po prostu mowic „Kanapka z kurczakiem, frytki, piwo korzenne'. Albo w skrocie „Kanapka'.
Kazdy dotyk sladow na poreczy przekonywal Dylana, ze osoba, ktora je pozostawila, jest znacznie grozniejsza, niz mu sie wczesniej zdawalo. Zanim dotarl do podestu i pokonal drugie polpietro, zanurzajac sie w panujacym na