gorze mroku, zrozumial, ze w pokojach na pietrze czeka na niego przeciwnik, ktorego nie da rady pokonac zwykly malarz zupelnie niezaprawiony w walce, ale co najmniej pogromca smokow.
Niecala minute temu na dole, kiedy widzial starsza kobiete zywa, a potem tak, jak moglaby wygladac po morderstwie, po raz pierwszy poczul, jak oplataja go zimne macki przerazenia. Teraz jeszcze mocniej zacisnely sie wokol jego kregoslupa.
– Prosze – szepnal Dylan, jak gdyby wciaz wierzyl, ze stoi tu zdany na laske i nielaske nieublaganej nieznanej sily zewnetrznej. – Prosze – powtorzyl, jak gdyby jeszcze nie pojal oczywistej prawdy, ze otrzymal dar – albo przeklenstwo – szostego zmyslu dzieki eliksirowi ze strzykawki i jak gdyby nie stalo sie jasne, ze kontynuuje te niebezpieczna wyprawe bez zadnego przymusu. Rownie dobrze mogl szeptac do siebie. Kierowaly nim motywy, ktorych nie rozumial, ale mimo wszystko byly to jego motywy.
Mogl odwrocic sie i wyjsc. Wiedzial, ze wybor nalezy tylko do niego. Domyslal sie takze, ze opuszczenie domu bedzie o wiele latwiejsze niz dalsza droga na gore.
Gdy zdal sobie sprawe, ze calkowicie nad soba panuje, splynal na niego niewypowiedziany spokoj, tak jak snieg w bezwietrzny dzien przykrywa idealnie gladka warstwa nierownosci krajobrazu. Przestal dygotac. Kiedy rozluznil zacisniete zeby, miesnie szczek przestaly drgac. Opuscila go przemozna potrzeba, by sunac przed siebie, a serce zwolnilo rytm i sile uderzen, pomyslal wiec, ze moze jednak miesien sercowy wytrzyma. Zimne macki przerazenia zesliznely sie z jego kregoslupa, wycofaly i zniknely w mroku.
Stal u szczytu schodow, na skraju ciemnego korytarza, wiedzial, ze moze zawrocic, wiedzial, ze jednak pojdzie dalej, ale zupelnie nie zdawal sobie sprawy dlaczego, choc w tej chwili wcale to nie bylo najwazniejsze. Nie uwazal sie za odwaznego czlowieka, nie urodzil sie po to, by przemierzac pola bitew ani patrolowac ulice w nedznych dzielnicach. Podziwial bohaterstwo, lecz po sobie nie spodziewal sie heroicznych czynow. Mimo ze motywy wlasnego dzialania pozostawaly dla niego zagadka, znal sie wystarczajaco dobrze, by wiedziec, ze bezinteresownosc nie wchodzi w gre; pojdzie dalej, bo intuicja podpowiadala mu, ze odwrot nie lezy w jego interesie. Nie potrafil jeszcze z pelni swiadomie ogarnac dziwnych informacji, jakich dostarczaly mu powiekszone w tajemniczy sposob mozliwosci percepcji, logika kazala mu zatem bardziej polegac na instynkcie, niz pozwalalby na to rozsadek.
Rozowe swiatlo siegalo schodow zaledwie do nizszego podestu. Jedynie lampa, ktorej blask saczyl sie przez uchylone minimalnie drzwi po prawej, oswietlala ciemna przestrzen przykrytego chodnikiem w kwiaty korytarza.
O ile sie zorientowal, na gorze byly trzy pokoje: ten, w ktorym swiecilo sie swiatlo na koncu po prawej, jeszcze jeden blizej Dylana po tej samej stronie i jeden po lewej.
Kiedy Dylan pokonal trzy kroki dzielace go od pierwszych drzwi z prawej, znow ogarnal go lek: ale taki, z jakim mozna sobie poradzic, obawa, jaka moze czuc przed akcja rozwazny strazak czy policjant, zupelnie niepodobna do panicznego strachu, ktory towarzyszyl mu w drodze z kuchni przez korytarz na dole i po schodach.
Klamke znaczyly psychiczne slady tropionej przez niego osoby. Omal nie cofnal reki, ale intuicja-jego nowy przyjaciel – kazala mu isc dalej.
Cichy trzask zamka, szum suchych zawiasow. Przez okno z matowego szkla wpadalo pomaranczowozolte swiatlo latarni ulicznej, kladac na szybie cien galezi oliwki i ukazujac wnetrze pustej lazienki.
Dylan podszedl do drugiego pokoju po prawej, skad przez szczeline miedzy drzwiami a framuga padala waska smuzka swiatla, rozcinajac ciemnosc jak nozem. Sluchajac glosu instynktu i rozsadku, nie przylozyl do szpary oka, aby nie oslepilo go ostrze prawdziwego noza, wymierzajac mu kare za szpiegowanie.
Kladac reke na klamce, Dylan wiedzial, ze znalazl nore opetanej istoty, ktorej tropem podazal, poniewaz znak byl sto razy wyrazniejszy niz te, na ktore dotad trafial. Bezcielesny slad oplotl mu dlon jak wij, skrecajac sie i wirujac. Dylan byl juz pewien, ze za tymi drzwiami znajduje sie kolonia piekla.
1 6 Przekraczajac prog drzwi z tylu domu, Marjorie przypomniala sobie o pozostawionej kolacji i chciala wrocic do kuchni po torbe, „poki cheeseburger nie wystygnie'. Z cierpliwoscia Wielkiego Ptaka lub innego nauczyciela z „Ulicy Sezamkowej', wpajajacemu nowe slowo dziecku, ktorego zdolnosc koncentracji zaburzyla zbyt duza dawka ritalinu,
Jilly prowadzila ja, tlumaczac, ze cieply cheeseburger na nic sie jej nie przyda, jesli bedzie martwa.
Najwyrazniej Dylan dal Marjorie tylko niejasne ostrzezenie, nie precyzujac, czy grozi jej wybuch czteropalnikowej kuchenki gazowej, czy zbliza sie trzesienie ziemi, ktore zmieni jej dom w malownicza kupke dymiacych gruzow, tak entuzjastycznie pokazywanych przez zadne krwi media. Jednak w swietle ostatnich wydarzen Jilly potraktowala te przestroge powaznie, bez wzgledu na jej ogolnikowosc.
Przemawiajac slodko i stosujac przebiegle chwyty psychologiczne, ktore na pewno spotkalyby sie z goraca aprobata Wielkiego Ptaka, Jilly lagodnie wyprowadzila Marjorie na ganek, do schodkow prowadzacych na trawnik z tylu domu.
Tam starsza pani wykorzystala swa imponujaca mase, stosujac manewr blokujacy, ktory polegal na przyssaniu sie bieznikiem gumowych podeszew butow do podlogi ganku pomalowanej lsniaca farba. Dzieki tej sprytnej sztuczce stanela nieruchomo niczym Herkules, ktorego skazano na rozerwanie konmi, ale okazalo sie, ze dorownuje sila dwom zaprzegom.
– Kanapeczko – zwrocila sie do Jilly, wybierajac zdrobniala wersje jej imienia. – Czy on wie o nozach?
– Kto?
– Twoj chlopak.
– To nie jest moj chlopak, Marj. Nawet nie snuj takich domyslow. Nie jest w moim typie. O jakich nozach mowilas?
– Kenny bardzo lubi noze.
– Kto to jest Kenny?
– Kenny junior, nie mowie o jego ojcu.
– Ach, te dzieci – powiedziala tonem wspolczucia Jilly, wciaz ponaglajac kobiete, aby sie w koncu ruszyla.
– Kenny senior jest w wiezieniu w Peru.
– Do bani – oznajmila Jilly, majac na mysli uwiezienie Kenny'ego seniora w Peru i wlasne bezowocne wysilki, by zrzucic Marjorie ze schodow ganku.
– Kenny junior to moj najstarszy wnuk. Ma dziewietnascie lat.
– I lubi noze, co?
– Zbiera je. Niektore nawet bardzo ladne.
– Bombowa sprawa, Marj.
– Boje sie, ze znowu zaczal z narkotykami.
– Noze i narkotyki, co?-powiedziala Jilly, probujac ja rozkolysac i w ten sposob oderwac jej stopy od podlogi.
– Nie wiem, co robic. Naprawde nie wiem. Czasem od narkotykow wariuje.
– Wariuje, narkotyki, noze – rzekla Jilly, ukladajac glosno elementy ukladanki skladajace sie na obraz Kenny'ego. Co chwile zerkala nerwowo na otwarte drzwi kuchenne.
– Predzej czy pozniej dostanie ataku – martwila sie Marjorie. – Pewnego dnia posunie sie o krok za daleko.
– Kochana – powiedziala Jilly – wydaje mi sie, ze wlasnie dzis jest ten dzien.
Juz nie jeden wij, ale cale ich gniazdo zdawalo sie podrygiwac i skrecac na dloni Dylana.
Nie puscil z odraza klamki, poniewaz wsrod odciskow opetanej istoty wyczul inne slady nalezace do znacznie lepszej osoby. Odczytal z nich dobra, ale zalekniona dusze, ktora, co ciekawe, przebywala w tej samej smoczej norze.
Ostroznie pchnal drzwi.
Duza sypialnia zostala przedzielona dokladnie na pol, jak gdyby wymalowano linie na podlodze, scianie po lewej, suficie i scianie po prawej. Nie przebiegala tu jednak zadna fizyczna granica, ale rzucalo sie w oczy, ze lokatorzy dzielacy pokoj maja skrajnie odmienne zainteresowania i charaktery.
W czesci pokoju blizej drzwi stalo lozko, nocny stolik i polki pelne ksiazek w tanich wydaniach. Na scianie zawieszono eklektyczna kolekcje trzech plakatow. Pierwszy przedstawial kabriolet AC Shelby Cobra rocznik 1966, ktory pedzil autostrada w strone oslepiajacego zachodu slonca; zmyslowo oplywowa sylwetka niskiego sportowego auta i srebrne detale, w ktorych odbijalo sie niebo koloru filmowego blekitu, sprawialy, ze samochod