przemocy. Moze po Sadzie Ostatecznym wladza na Ziemi trafi w rece ludzi lagodnych, tak jak zostalo przyrzeczone; tymczasem jednak dni uplywaly pod krwawymi rzadami nikczemnikow.
Dylan zawsze mial swiadomosc istnienia niesprawiedliwosci na swiecie, ale nigdy nie dotknela go bardziej niz w tej chwili, nigdy przedtem nie poczul bolesniej jej ostrza. Zaskoczyla go dojmujaca intensywnosc gniewu, poniewaz wydawal sie niewspolmierny do przyczyny. Jeden pobity chlopiec to nie to samo co Oswiecim, co masowe groby w Kambodzy w epoce Czerwonych Khmerow, co World Trade Center.
Odbywaly sie w nim powazne przemiany, lecz metamorfoza nie polegala tylko na tym, ze zyskal szosty zmysl. Zmiany siegaly glebiej, jak gdyby u podstaw jego umyslu zaczely sie potezne ruchy tektoniczne.
Pozbawiony knebla chlopak wykazal opanowanie i swiadomosc powagi sytuacji. Nie odrywajac wzroku od otwartych drzwi, jakby to byla brama, przez ktora lada chwila mogly wmaszerowac legiony piekielne, wyszeptal:
– Kenny jest na totalnym haju. To kompletny psychol. Jest w pokoju babci z dziewczyna, chyba ja zabije. Potem babcie. Potem mnie. Mnie zabije na koncu, bo najbardziej mnie nienawidzi. – Co to za dziewczyna? – zapytal Dylan.
– Becky. Mieszka na naszej ulicy.
– Mala?
– Nie, ma siedemnascie lat.
Lancuch krepujacy nogi chlopca w kostkach byl zamkniety klodka. Ogniwa kajdanek, ktorymi mial skute rece, zostaly przewleczone przez jeden z mosieznych szczebli wezglowia, unieruchamiajac go przy lozku.
– Gdzie kluczyki?
– Kenny je ma. – Chlopak wreszcie oderwal spojrzenie od otwartych drzwi i popatrzyl Dylanowi w oczy. – Nie moge sie stad ruszyc.
W gre wchodzilo ludzkie zycie. Mimo ze za policja prawie na pewno zjawia sie tu ludzie w czarnych chevroletach, ktorzy dla Dylana, Shepa i Jilly stanowili smiertelne zagrozenie, Dylan czul moralny obowiazek zatelefonowania pod 911.
– Gdzie telefon? – spytal szeptem.
– W kuchni – odrzekl rownie cicho chlopiec. – I w pokoju babci.
Intuicja podpowiadala Dylanowi, ze nie ma czasu schodzic do kuchni. Poza tym nie chcial zostawiac chlopca samego na gorze. O ile wiedzial, przeczucie nie nalezalo do jego nowych zdolnosci nadzmyslowych, lecz w zgestnialym powietrzu wisiala zapowiedz przemocy; moglby sie zalozyc o wlasna dusze, ze jesli jeszcze nie doszlo do mordu, to na pewno ktos zginie, zanim on zdazy zejsc po ukwieconych schodach.
Telefon znajdowal sie jeszcze w pokoju babci, ale wszystko wskazywalo na to, ze jest tam rowniez Kenny. Gdyby Dylan tam wszedl, nie wystarczylaby mu tylko pewna dlon, by wykrecic numer.
Jego wzrok znow powedrowal do lsniacych na scianie ostrzy, lecz perspektywa rozplatania kogos mieczem lub maczeta napelniala go wstretem. Mial za slaby zoladek do az tak mokrej roboty.
Widzac zainteresowanie Dylana nozami i najwyrazniej wyczuwajac jego opory, chlopiec powiedzial:
– Zajrzyj tam, za polke z ksiazkami.
Kij baseballowy. Staromodny, z twardego drewna. Dylan nieraz machal takim w dziecinstwie, choc nigdy nie zamierzyl sie na czlowieka.
Zaden zolnierz, gliniarz czy inny czlowiek doswiadczony w boju pewnie by sie z nim nie zgodzil, ale Dylan zamiast bagnetu wolal kij baseballowy. Dobrze lezal mu w dloniach.
– Kompletny psychol – przypomnial mu chlopak, jak gdyby chcial powiedziec, ze kij baseballowy zadziala o wiele skuteczniej niz odwolywanie sie do rozsadku czy proby perswazji.
Dylan wyszedl za prog. Korytarz. Po drugiej stronie ostatni z pokoi na pietrze, ktorego jeszcze nie sprawdzil.
Przez zamkniete na glucho drzwi nie przeswitywal najmniejszy promien swiatla.
W domu zalegla cisza. Przylozywszy ucho do framugi, Dylan zaczal nasluchiwac, czy z pokoju dobiegnie dzwiek zdradzajacy obecnosc Kenny'ego, ktory byl na totalnym haju.
Niektorzy artysci zaczynaja czasem mylic swiat fikcji z prawda i do pewnego stopnia identyfikuja sie z odgrywanymi przez siebie postaciami, poruszajac sie po rzeczywistym swiecie, jak gdyby zawsze byli na scenie. W ciagu paru ostatnich lat Jilly niemal ulegla przekonaniu, ze naprawde jest nieustraszona Amazonka Poludniowego Zachodu, ktora udawala przed publicznoscia.
Wracajac do kuchni, stwierdzila jednak ku swemu przerazeniu, ze kiedy przyjdzie co do czego, rola i rzeczywistosc nie sa w jej przypadku tym samym. Gdy goraczkowo szukala broni, otwierajac wszystkie szuflady i zagladajac do kazdej szafki, czula, jak miekna jej kolana, a serce zmienia sie w wielki mlot tlukacy o zebra.
Wedlug prawa i zasad walki noz rzezniczy mozna bylo uwazac za bron. Jednak artretyczna niezgrabnosc, z jaka jej zesztywniala dlon zacisnela sie na rekojesci, przekonala Jilly, ze nie moglaby go uzyc przeciw nikomu i niczemu, co jest wrazliwsze od pieczeni wolowej.
Poza tym, zeby uzyc noza, nalezy podejsc blisko przeciwnika. Zakladajac, ze udaloby sie jej walnac Kenny'ego na tyle mocno, by go zatrzymac albo nawet sprzatnac, Jilly wolala go walnac z jak najwiekszej odleglosci, najlepiej ze strzelby o duzym zasiegu z dachu sasiedniego domu.
Spizarnia okazala sie tylko spizarnia, nie arsenalem. Najciezsza bronia, jaka znalazla na polkach, byly puszki z brzoskwiniami w syropie.
Nagle Jilly zauwazyla, ze Marj ma prawdopodobnie klopoty z wytepieniem mrowek i w przyplywie natchnienia powiedziala: – Aha.
Nawet mimo kija baseballowego w garsci i slusznego gniewu Dylan nie byl az tak odwazny ani nierozwazny, by wpadac do ciemnego pokoju, gdzie czekal nastolatek oglupialy od prochow i hormonow, uzbrojony w Bog wie ile rodzajow bialej broni. Uchyliwszy drzwi – znow poczul drazniacy dotyk psychicznych sladow – czekal oparty o sciane w korytarzu i nasluchiwal.
Slyszal tylko dzwoniaca w uszach cisze, jak gdyby dryfowal w przestrzeni kosmicznej, i zastanawial sie, czy przypadkiem nie ogluchl. Uznal w koncu, ze Kenny jest nie tylko kompletnym, ale wyjatkowo cierpliwym psycholem.
Z rowna skwapliwoscia, z jaka przystapilby do zapasow z krokodylem, Dylan wsunal sie w otwarte drzwi, siegnal do srodka i namacal na scianie wlacznik. Sadzil, ze Kenny stoi przygotowany na taki manewr i byl niemal pewien, ze ostrze noza przygwozdzi mu dlon do sciany, wiec ogromnie sie zdumial, kiedy zapalil swiatlo i nadal mial wszystkie palce.
W pokoju babci nie bylo gornego oswietlenia, zapalila sie tylko jedna z dwoch nocnych lampek: ruda i pekata, malowana w tulipany i zwienczona zoltym abazurem z plisowanego materialu w ksztalcie szerokiego kapelusza slomkowego. Przestrzen sypialni tonela w polmroku rozjasnionym slabym blaskiem lampy.
Dylan dostrzegl dwoje zamknietych drzwi. Za pierwszymi najprawdopodobniej byla szafa. Drugie zapewne prowadzily do lazienki.
Zaslony w trzech oknach byly za krotkie i za waskie, aby mogl sie za nimi ktos ukryc.
Jeden kat pokoju zajmowalo wolno stojace wysokie owalne lustro. Nikt sie za nim nie czail. W zwierciadle Dylan ujrzal wlasne odbicie-wygladal na o wiele mniej przerazonego i znacznie wyzszego, niz mu sie wydawalo.
Krolewskie loze bylo ustawione w taki sposob, ze Kenny moglby sie za nim schowac, kladac sie na podlodze, ale zaden inny mebel nie zapewnial bezpiecznej kryjowki.
Uwage przykuwala jednak przede wszystkim postac, ktora lezala w lozku. Cienka i delikatna posciel, pled i przescieradlo byly rozrzucone w nieladzie, ale ktos pod nimi lezal przykryty od stop do glow.
Jak w niezliczonych filmach o ucieczkach z wiezienia, byc moze byly to poduszki udajace ksztaltem czlowieka, tyle ze posciel lekko drzala.
Otwierajac drzwi i zapalajac swiatlo, Dylan ujawnil juz swoja obecnosc. Podchodzac ostroznie do lozka, powiedzial:
– Kenny?
Niezidentyfikowana postac przestala sie trzasc. Na moment znieruchomiala i lezala zastygla jak zwloki pod przescieradlem w kostnicy.