Z niebieskich oczu Becky zniknal udawany strach, ustepujac miejsca dzikiej radosci.
Zeskoczyla z lozka, wsciekle wymachujac nozem. Kiedy Dylan okrecil sie, unikajac ciosu, okazalo sie, ze Becky ma wiecej entuzjazmu niz praktyki. Potknela sie i omal nie upadla, nadziewajac sie na wlasny noz.
– Kenny! – krzyknela.
Otworzyly sie drugie drzwi, te, ktorych Becky nie wskazala, i stanal w nich Kenny. Przypominal troche wegorza: mial gietka i wezowata sylwetke, byl szczuply, ale muskularny, a jego szalone oczy byly sciagniete jak u stworzenia skazanego na zycie w zimnych glebinach cuchnacych wod. Dylan przypuszczal nawet, ze zeby Kenny'ego sa ostre i zakrzywione jak u weza.
Mlodzieniec byl ubrany z klasa, w czarne dzinsy, czarne buty kowbojskie, czarna koszulke i czarna dzinsowa kurtke wyszywana w zielone indianskie wzory, ktorych kolor pasowal do piorka na kowbojskim kapeluszu lezacym na dwoch walizkach w pokoju po drugiej stronie korytarza.
– Kim jestes? – zapytal Dylana Kenny i nie czekajac na odpowiedz, zwrocil sie do Becky. – Gdzie ta stara suka?
Stara suka, na ktora czekalo tych dwoje, byla bez watpienia siwowlosa kobieta w prazkowanym uniformie, ktora wlasnie wrocila do domu po ciezkim dniu pracy.
– Co za roznica, kim on jest – odrzekla Becky. – Zabij go, potem znajdziemy stare pudlo i wyprujemy mu flaki.
Chlopiec w kajdankach zle zrozumial charakter zwiazku laczacego jego brata i dziewczyne. Dwojka bezwzglednych konspiratorow zamierzala zamordowac babcie i mlodszego brata, byc moze ukrasc jakies smieszne pieniadze ukryte przez starsza pania w materacu, a potem wrzucic walizki Kenny'ego do samochodu i wyruszyc w droge.
Potem mogli zatrzymac sie przy domu Becky i zabrac jej bagaze. Byc moze chcieli tez zabic jej rodzine.
Bez wzgledu na to, czy ich pozniejsze plany mialy sie powiesc, czy nie, na razie wzieli Dylana w dwa ognie. Zajeli dobre pozycje, zeby go szybko zalatwic.
Kenny trzymal w garsci dwunastocalowy obosieczny noz, wyjatkowo ostry. Pokryta guma rekojesc z otworem miala ergonomiczny ksztalt, przyjazny dla uzytkownika, ktory utrudnial wytracenie broni z reki zdecydowanemu na wszystko napastnikowi.
Noz Becky, raczej kuchenny niz bojowy, mogl jednak rozciac czlowieka rownie skutecznie jak kurczaka przeznaczonego na potrawke.
Kij baseballowy byl znacznie dluzszy od obu nozy i dawal Dylanowi przewage zasiegu. Z doswiadczenia Dylan wiedzial, ze jego wzrost i postura odstraszaja pijaczkow i ulicznych bandytow, ktorzy w innej sytuacji mieliby ochote sie z nim zmierzyc; nawet najbardziej agresywni z nich dochodzili do wniosku, ze w ciele brutala musi mieszkac brutal, gdy w istocie Dylan mial golebie serce.
Byc moze Kenny wahal sie takze dlatego, ze nie znal swojego polozenia i bal sie mordowac nieznajomego, nie wiedzac, ilu obcych jest jeszcze w domu. W blyszczacych zadza mordu oczach wegorza pojawila sie przebieglosc przywodzaca na mysl weza z rajskiego ogrodu.
Dylan pomyslal, ze moglby udac policjanta i powiedziec im o posilkach, ktore zmierzaja juz do domu. Jednak nawet gdyby udalo mu sie wyjasnic brak munduru, zdradzilaby go bron – trudno uwierzyc, ze gliniarz poslugiwalby sie kijem baseballowym zamiast pistoletem.
O ile na zatruty prochami umysl Kenny'ego skapnela kropelka rozsadku, o tyle Becky nadal przypominala zwierze ogarniete szalem zabijania, ktorego nie mogla powstrzymac ani niebezpieczna dlugosc kija, ani wzrost przeciwnika.
Dylan zamarkowal krok w strone Kenny'ego, lecz zaraz odwrocil sie do dziewczyny, celujac kijem w dlon, w ktorej trzymala noz.
Moze Becky cwiczyla gimnastyke w szkole sredniej albo nalezala do armii niedoszlych balerin, na ktore rzesze kochajacych Amerykanow trwonia miliony dolarow w przekonaniu, ze wychowuja przyszla Margot Fonteyn. Choc nie miala takiego talentu, by wystepowac na olimpiadzie czy w zawodowym teatrze, wykazala sie refleksem, zwinnoscia i znacznie lepsza koordynacja ruchow, niz moglo sie wydawac po tym, jak zeskoczyla z lozka. Rzucila sie do tylu, unikajac ciosu, z przedwczesnie triumfalnym „Ha!' i natychmiast odskoczyla w prawo, schodzac z drogi cofajacemu sie kijowi i uginajac kolana, zeby miec lepsza pozycje do manewru, jesli juz sie na jakis zdecyduje.
Nie ludzac sie, ze rozsadek bedzie dluzej powstrzymywac Kenny'ego przed atakiem, jezeli nadarzy sie sposobnosc, Dylan odwrocil sie, nasladujac ruchy Becky, choc prawdopodobnie nie przypominal niespelnionej baleriny, ale raczej tanczacego niedzwiedzia. Zaatakowal kowboja w haftowanej kurtce dokladnie w chwili, gdy ten ruszyl na niego.
W wegorzowatych oczach dzieciaka nie bylo tej nieokielznanej wscieklosci co u Becky, lecz wyrachowanie i obawa podstepnego tchorza, ktory wykazuje sie najwieksza odwaga, gdy ma do czynienia ze slabszym przeciwnikiem. Byl potworem, ale nie tak dzikim jak jego niebieskooka przyjaciolka i popelnil blad, podkradajac sie do nieprzyjaciela, zamiast rzucic sie na niego z impetem. Zanim Dylan zwrocil sie w jego strone z wysoko uniesionym kijem, Kenny powinien zanurkowac pod jego ramieniem i wbic noz. Spoznil sie jednak, drgnal, zrobil zwod i padl ofiara wlasnego tchorzostwa.
Z sila, jakiej nie powstydzilby sie slynny „Babe' Ruth, kij z glosnym trzaskiem zlamal przedramie Kenny'ego. Mimo ergonomicznej rekojesci z otworem na palec noz wylecial mu z reki. Zdawalo sie, ze Kenny uniosl sie na moment w powietrze, jakby po dalekim strzale zrywal sie do obiegniecia baz.
Gdy dzieciak zamiast pobiec z wrzaskiem, padl na podloge jak zle uderzona pilka, Dylan wyczul zblizajaca sie do niego z tylu Becky i pomyslal, ze tanczacy niedzwiedz nie zdola przechytrzyc oblakanej baleriny.
Stajac na przedostatnim stopniu, Jilly uslyszala, jak ktos wrzasnal: „Kenny!'. Zatrzymala sie tuz przed korytarzem na pietrze, zaniepokojona krzykiem, ktory nie wydobyl sie z ust Dylana ani trzynastoletniego chlopca. Wysoki i przenikliwy glos nalezal do kobiety.
Uslyszala jeszcze jakies halasy, potem meski glos, ale tez nie Dylana ani nie chlopca, ale nie zrozumiala wypowiedzianych slow.
Przyszla tu nie tylko po to, zeby ostrzec Dylana, ze na gorze oprocz Kenny'ego jest jeszcze maly Travis, ale takze po to, aby mu pomoc w razie potrzeby, nie mogla wiec stac jak wryta na schodach, jesli miala zachowac szacunek dla samej siebie. Jillian Jackson zyskala bowiem szacunek dla samej siebie dzieki znacznym wysilkom, choc w dziecinstwie zwykle trzymala sie skromnie na uboczu, watpiac we wlasne mozliwosci. Nie chciala zrezygnowac z tego, o co dlugo i zawziecie walczyla.
Wpadajac na korytarz, Jilly ujrzala smuzke slabego swiatla padajacego zza otwartych drzwi po lewej, jasniejszy blask z pokoju polozonego troche dalej po prawej stronie – i golebie, ktorych stado wpadlo przez zamkniete okno na koncu przedpokoju, widmo golebi, ktore zostawily za soba nietkniete szyby.
Ptaki nie wydawaly zadnych dzwiekow – nie gruchaly ani nie krzyczaly, ich skrzydla poruszaly sie zupelnie bezglosnie. Gdy otoczyly ja ze wszystkich stron powodzia bialych pior, tysiacem przeszywajacych oczu, tysiacem otwartych dziobow, nie spodziewala sie, ze poczuje ich obecnosc, ale stalo sie inaczej. Wiatr, jaki wywolal lopot ich skrzydel, niosl ostra won kadzidla. Piora muskaly jej cialo, rece i twarz.
Stojac blisko sciany po lewej, ruszyla szybko wprost w burze bialych skrzydel gesta jak pierzasta sniezyca, ktora na autostradzie przemknela nad fordem. Obawiala sie o stan swoich zmyslow, ale nie bala sie ptakow, ktore najwyrazniej nie mialy zlych zamiarow. Gdyby nawet byly prawdziwe, nie wydziobalyby jej oczu. Jilly zdawalo sie, ze widok ptakow jest dowodem spotegowania jej widzenia: wprawdzie taka mysl przemknela jej przez glowe, nie wiedziala jednak, co to moze byc spotegowane widzenie; na razie pojmowala to bardziej instynktownie i emocjonalnie niz intelektualnie.
Zjawy nie mogly jej wprawdzie wyrzadzic krzywdy, ale pojawily sie w zupelnie nieodpowiednim momencie. Jilly musiala odnalezc Dylana, a ptaki, prawdziwe czy nie, znacznie utrudnialy jej poszukiwania.
– Ha! – wykrzyknal ktos tuz obok, a chwile pozniej Jilly wymacala z lewej otwarte drzwi, ktore zaslanialo przed jej wzrokiem stado golebi.
Gdy przekroczyla prog, ptaki zniknely. Zobaczyla sypialnie oswietlona jedna lampa. Tu byl Dylan, uzbrojony w kij baseballowy i otoczony przez mlodego czlowieka – Kenny'ego? – i nastolatke, wymachujacych nozami.
Kij ze swistem przecial powietrze, mlody czlowiek krzyknal, a wypuszczony przez niego ostry noz wyladowal z